English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Transafryka 2007

Afryka Południowa
Afryka Południowa Namibia Botswana Zimbabwe Zambia Malawi Mozambik Suazi Lesotho Republika Południowej Afryki

Republika Południowej Afryki

2-krotny wjazd, pierwszy po Suazi, drugi po Lesotho, w okresie pomiędzy 3.09 do 22.10.07, łącznie 39 dni,
kurs wg bankomatów 1€ = 9.25 R (Rand)

zwiedzanie – biorąc pod uwagę opowieści związane z przestępczością w RPA, wjechaliśmy do kraju mając się na baczności. Jednak szybko zostaliśmy postawieni w sytuacji, gdzie trzeba było użyć autostopu. Tak zaczęła się nasza przygoda i nastąpiła szybka weryfikacja zasłyszanych, przerażających historii, z rzeczywistością - "nie taki wilk straszny jak go malują". Trzeba było tylko uważać w niektórych dzielnicach wielkich miast oraz unikać podróżowania nocą - poza tym było relatywnie bezpiecznie.

Biali mieszkańcy kraju chętnie nas zabierali na stopa i w pierwszym kontakcie z obcą osobą okazywali się niezmiernie mili i uczynni, zdecydowanie jedni z najbardziej otwartych i pomocnych ludzi na świecie. Byliśmy zapraszani w gościnę i na nocleg do domu, gdzie przy smacznym "braai" (grill) ciekawie sobie gawędziliśmy, starając się zrozumieć tutejszą sytuację.

Bo niestety, jeśli spojrzeć w niedaleką przeszłość, można by się przerazić. Władzę nad krajem sprawował Rząd Apartheidu, który przez lata prześladował czarną społeczność (mimo mniejszości białych w relacji do czarnych - 20 do 80%). Murzyni nie mieli prawie żadnych praw, nie mogli nawet wchodzić do miast bez zezwolenia. O małżeństwach mieszanych nie było mowy, zakazany był nawet seks między rasowy. Ci którym jednak udało się dostać zezwolenie na pracę, nie mogli korzystać z tych samych szkół, szpitali, a nawet plaż miejskich jak i ławek w parku – wszystkie były wyraźnie oznaczone, dla której rasy są przeznaczone. Oprócz Murzynów jest tu też całkiem sporo Azjatów, głównie Hindusów i Chińczyków, zwanych tutaj „kolorowymi”. Mieli oni nieco lepszy status społeczny, ale wciąż daleko im było do praw białych. Czarni otrzymali swoje ziemie (16% powierzchni kraju dla 80% społeczeństwa) zwane „homelands”, gdzie mogli być samowystarczalni (tutaj z kolei biali nie wchodzili). Oczywiście w takim ścisku było to coś w stylu getta, głód, nędza i biedota. Tak też rozprzestrzenił się HIV/AIDS. Zainfekowanych ludzi w kraju jest obecnie blisko 5 milionów mieszkańców, największa liczba na świecie.

Po upadku apartheidu w latach 90-tych tylko dzięki godnej podziwu postawie Nelsona Mandeli nie doszło do krwawego odwetu. A powiedzieć „przebaczam” po 27 latach spędzonych za kratkami jest niezmiernie trudno. Dążył on bowiem do swojego celu – zobaczyć RPA zjednoczoną, gdzie każdy ma równe prawa. Mimo upływu czasu wciąż widać tutaj, i wyraźnie można odczuć, wzajemne czarno-białe napięcie. Tyle, że teraz holenderscy i brytyjscy potomkowie są przez władze dyskryminowani i większość wszelkich pozycji w urzędach, szkołach, służbie zdrowia itd. przyznaje się w pierwszej kolejności Murzynom. W efekcie więc z kraju emigrują inżynierowie, profesorowie, farmerzy itd. zostawiając swoje pozycje dla mniej wyedukowanych i nie przygotowanych do tej roli czarnych Afrykańczyków. Mam nadzieję, że nie powtórzy się tutaj scenariusz z Zimbabwe i ekonomia kraju nie zawali się. Temat ten jest bardzo głęboki i skomplikowany. Potrzeba będzie pewnie paru pokoleń, aby konflikt rasowy popadł w zapomnienie. Ja na szczęście nie generalizuję i mogę do każdej osoby podejść indywidualnie, nie mniej staram się zrozumieć racje i powody zarówno białych jak i czarnych, nie mam też za złe, gdy niektórzy Murzyni dają mi odczuć, iż widok białego nie napełnia ich entuzjazmem.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od ataku na PN Hluhluwe-Imfolozi, gdzie pragnęliśmy zobaczyć nosorożca. Były Huhluwe NPkłusownik, obecnie strażnik parku, umiejętnie czytał tropy zwierząt i wkrótce zawiózł nas blisko tych niedowidzących olbrzymów. Niestety, widzieliśmy tylko te spokojne, białe. Natomiast płochliwe i agresywniejsze czarne nosorożce jest wypatrzyć znacznie trudniej. Oprócz tego bliskie spotkanie krokodyla i bawoła, w odległości 3 metrów od okna samochodu, dodały nam mocnych wrażeń. Oficjalne ceny firmy Dinuzulu Safari z Huhluwe Backpackers: wycieczka jeepem 3h – 320 R, 6h – 420 R, a cały dzień z wyżywieniem 500 R. Tym oto akcentem zakończyliśmy oglądanie dzikiej, sawannowej zwierzyny w Afryce – z głównych gatunków lądowych nie zobaczyliśmy tylko geparda i goryli – będziemy więc musieli tu jeszcze wrócić.

Durban przypominał nam swoją architekturą i atmosferą miasta australijskie, od razu przypadł nam do gustu. Po relaksacyjnej gościnie w domu u nowo poznanych, otwartych ludzi, przyszedł czas na długo oczekiwane góry.

Niestety, nie licz na jakąkolwiek praktyczną informację dotyczącą gór w informacji turystycznej w Durban, poza rezerwacjami w podgórskich kurortach niewiele pomogą. W praktyce okazało się jednak, iż nie trzeba rezerwować z góry żadnych noclegów ani niczego w tym stylu, jeśli jesteś niezależny. Topograficzne mapy znaleźliśmy dopiero w informacji Thokozisa Central Drakensberg, koło miasteczka Winterton, gdzie pani nie potrafiła jednak nic pomóc w sprawie praktycznych porad dotyczących planowania trasy (nawet w siedzibie strażników przy wejściu do parku też nie potrafili nic poradzić na temat wody, czasów, trasy itp.). Polecono nam jednak Eda, właściciela Inkasana Backpackers, który jest doświadczonym himalaistą i pomoże ci zaplanować odpowiednią trasę według twoich potrzeb, polecając nawet drogi nie oznaczone szlakiem na mapie z podaniem orientacyjnych czasów.

Wybraliśmy część środkową Gór Smoczych i wkrótce ruszyliśmy na 5-dniowy treking startując przy Monks Cowl. Przy wejściu do parku (1480m), należy wypełnić formularz z informacjami o grupie, planowanej trasie, czasie pobytu, miejsca powrotu itp., po czym z góry opłacamy pobyt (20 R wstęp i 30 R za każdą deklarowaną noc w parku). Nie trzeba rezerwować żadnych noclegów, miejsce w jaskini lub na namiot zawsze się znajdzie. Latem jest trudniej, bo więcej turystów, chmur i deszczu, ale zimą za to chłodniej i mniej wody pitnej. W dolnych partiach ścieżki były wyraźne i dobrze oznaczone, z łatwością odnaleźliśmy Crystal Falls, Blind Man’s Corner (2100m), później ścieżkę Contour Path. Odtąd ciężko byłoby znaleźć właściwą drogę bez mapy topograficznej i kompasu. Blisko stąd znajduje się nieoznaczony skręt w wąską trawiastą ścieżkę do Cowl Fork (2100m). Nocowaliśmy w kanionie rzeki Ship’s Prow Stream (1950m, dzień I - 8h marszu, 15 km).

Następny dzień przyniósł wspinaczkowy slalom między kamieniami i krzakami w górę kanionu, który ostatecznie przechodzi w strome zbocze pnące się na przełęcz Cathkin Mountain Pass (3300m, obierz przełęcz po lewej stronie szpiczastego szczytu!). Po tej wspinaczce z ciężkim plecakiem serce zabiło nie tylko z wysiłku, lecz również z zachwytu, ponieważ trudy wędrówki wynagradzały malownicze krajobrazy. Stąd już luźny spacerek wzdłuż rzeczki Nkosazana (z lodowatą wodą, niepotrzebnie taszczyłem z dołu jej zapas), gdzie w skałkach po lewej stronie można wypatrzyć jaskinię – dobre miejsce na nocleg (3050m, dzień II - 9h marszu, 8 km). Tu warto wykorzystać światło zachodzącego słońca na widoki przy Grays Pass, albo poranne podglądanie szybujących poniżej sępów przy Vulture’s Retreat. Stąd można wracać w dół, ale dla maszerującego z nami w butach sportowych Francuza,treking przy Monk's Cowl Peak zejście Grays Pass okazało się zbyt trudne technicznie – wystraszył się i wracał na około, tą samą drogą którą przyszedł.

Dzień III - 10h marszu, 20 km, to już spokojny marsz granią na wysokości powyżej 3000 metrów z głębokimi kanionami rzek po obu stronach, wzdłuż granicy z Lesotho. Nie zawsze szliśmy granią, gdyż czasami odnajdowaliśmy dróżki trawersujące szczyt. Niestety, popełniłem błąd, gdyż ścieżki te okazały się nie być turystycznym szlakiem lecz pasterskimi drogami, a usypane z kamieni kopczyki na grani wcale nie wyznaczały granicy państw – nieopatrznie zeszliśmy więc z planowanej trasy, prawdopodobnie przed jaskinią Didima. Dopiero wieczorem wiedziałem już bez wątpliwości, że topografia terenu na pewno nie zgadza się z mapą – oznaczało to, że musieliśmy zboczyć z drogi nielegalnie w głąb Lesotho.

W nocy nasz namiot walczył z wiatrem o przetrwanie, a następnego dnia zawróciliśmy i uparcie szukaliśmy przełęczy Tlanyaku (2750m), lecz niestety, nawet napotkani pasterze Basotho, mimo chęci, nie potrafili nam wskazać właściwego kierunku (bariera językowa i brak znajomości mapy). Ruszyliśmy bezdrożami teoretycznie odpowiednim azymutem, ciesząc się z otaczającej scenerii. Improwizacja nowej drogi przyniosła w końcu efekt i odnaleźliśmy "zaginioną przełęcz", a wraz z nią wodę. Jak już potrafiliśmy się umiejscowić na mapie, minął stres i z radością w sercu podziwialiśmy nowe, pełnych magicznych zakamarków Drakensberg. Koło Sphinx, przy dobrej pogodzie, schodziliśmy z pionowego klifu prowizoryczną (aczkolwiek wyraźną) ścieżką, ale na dole nazajutrz gęsta mgła zalała doliny (dzień IV - 10,5h marszu, 18 km).

Tutaj nieoznakowane szlaki tworzyły nieczytelną sieć skrzyżowań i rozwidleń tylko dzięki kompasowi dotarliśmy przez The Nek (2070m) do parkingu przy Cathedral Peak (1350m, dzień V - 8h marszu, 21 km). Stąd autostopem powróciliśmy do naszego hostelu na zasłużony odpoczynek i ciepły prysznic. Oczywiście należy zgłosić swój powrót, aby pogotowie górskie daremnie nas nie szukało. Po powrocie usłyszeliśmy informację, że w owym czasie spłonęło w pożarze trawy dwóch turystów – należy więc uważać. Prawdopodobnie innym, ciekawym wariantem jest 62-km 5-dniowy treking z Cathedral Peak do Amphitheatre w Royal Natal NP. W górach popularne są również spacery do miejsc, gdzie można zobaczyć skalne rysunki dawnego ludu plemienia San.

Amphitheatre w Royal Natal NPW północnej części Gór Smoczych odwiedziliśmy również Amphitheatre w Royal Natal NP, z drugim najwyższym wodospadem na świecie (5-kaskadowym, 948 metrowym Tugela Falls). Niestety tegoroczna ekstremalna susza (wrzesień) pozbawiła nas widoku – wodospad nie zawierał wody?! Generalnie dostać się do parku nie jest zbyt łatwo jeśli nie posiadamy własnego samochodu. Z Amphitheatre Travellers Lodge organizują transfer do Visitor Centre (20 R/ os) o dowolnej godzinie ranka, odbierają o 17:30. My pojechaliśmy stopem i ponownie strasznie rozczarowaliśmy się poziomem pomocy w informacji turystycznej – nie posiadali żadnych map, nawet szkiców. Pani z łaską wytłumaczyła ewentualne możliwości jednodniowego pobytu (gdyby nie była Murzynką, to bym na nią nakrzyczał). Wybraliśmy spacer do George, niestety punkt startu zaczynał się 5 km dalej. Z początku spaceru widać cały masyw Amphitheatru, ale czym bliżej podchodzimy, tym głębiej wchodzimy w kanion i widok staje się bardziej ograniczony. Na końcu drogi (2,5h marszu od parkingu) kanion rozdwaja się i większość ludzi zawraca. Ja pchałem się najpierw prawym kanionem, zarówno górą (drabiny) jak i dołem, po czym odpuściłem i zaatakowałem lewy kanion, wspinając się korytem rzeki przez ponad godzinkę, ale cały czas nie miałem pełnego widoku na piękny półokrągły potężny klif (8km długości). O tym, że można wejść na szczyt Amphitheatru wiedzieliśmy już wcześniej, ale w hostelu nie wyjaśnili nam, że nie można tego zrobić właśnie z tego parku, gdzie organizują transfer (cóż, nie chcesz wziąć u nich organizowanej wycieczki, to ci nie pomogą). Jak dowiedzieliśmy się od innych podróżnych, nie należało skręcać na południe do parku z drogi R74, tylko objechać Royal Natal NP z zachodu i północy drogą R712 do miasteczka Phuthaditjhaba, gdzie wjeżdża się na parking Senitel (2200m). Stąd pozostaje już 2,5h marsz na szczyt (10-km Senitel Hiking Trail), trochę pod górkę, trochę po drabinkach w pionie. Domyślam się, że widok z góry Amphitheatru (ok. 3000 m) przy dobrej pogodzie musi być imponujący, a dla wytrwałych pozostaje również wspiąć się na pobliską górę Mont-aux-Sources (3282m).

KwaZulu-Natal to region, który zasłynął ze swoich walk Zulusów przeciwko Anglikom, jak i holenderskim potomkom (Boers). Pola bitwy (battlefields) i historie z tym związane można zwiedzać, jednak obowiązkowo z przewodnikiem, bo inaczej same pole niewiele nam da. Jedno z najbardziej polecanych jest Spioenkokop koło Ladysmith („battlefield”, nie mylić z Spioenkop Nature Reserve), gdzie rozegrała się ciekawa bitwa Anglo-Boers, ze wzgórza szczytu jeden z znajomych był w stanie zobaczyć przez lornetki czarne nosorożce. My żegnamy się na razie z RPA, wjeżdżamy bowiem do Królestwa Lesotho (opis w Lesotho), po czym po 10 dniach wracamy ponownie od strony Sani Pass.

Dzikie Wybrzeże koło Port AlfredPo przyjemnych, aczkolwiek męczących górach, jak i po frustrujących wizytach w urzędach (opis w wizy), przyszedł czas na odpoczynek na Wild Coast (Dzikie Wybrzeże). Tutaj relaksowaliśmy się spożywając owoce morza, spacerowaliśmy pomiędzy klifami odkrywając dzikie zakątki i plaże tego pięknego i na szczęście słabo rozwiniętego turystycznie fragmentu kraju. „Transkei”, tak też nazywa się ten region zamieszkały przez ludzi Xhosa, słynie niestety z biedy, bezrobocia i wysokiej przestępczości. Jak zwykle, nas spotykały prawie same dobre chwile ze strony miejscowych. W Port St. Johns zrobiliśmy sobie przyjemny spacerek z drugiej (Silaka Nature Reserve), do trzeciej i czwartej plaży (30 min), a na widoczek warto wspiąć się jeszcze dalej na Heart Break Hill. W Cintsa natomiast odpoczywaliśmy sobie na równie ładnej, ale już turystycznej plaży, korzystając z oferty darmowych aktywności z backpackersa (w niedzielę zamiast aktywności jest darmowe dobre śniadanie, a w czwartki wizyta w miejskiej murzyńskiej szkole). Jeszcze tylko postój w Port Alfred, gdzie w końcu poczuliśmy się jakby poza wszelką masową turystyką. To też dobre miejsce na penetrowanie pustych plaż (szczególnie wschodnich) na „dzikim wybrzeżu”. W East London utknęliśmy z powodu przedłużania wizy, ale spędziliśmy miły czas w gościnie, a z atrakcji miasta godne polecenia jest miejskie muzeum. Rybę, którą uważało się za wymarłą 50 milionów lat temu – tutaj w 1938r złapano w sieci, co w świecie zoologów było sensacją światową – dzisiaj możemy ją oglądać za szybą. Inną ciekawostką są najstarsze w świecie odciski stóp.

Pomiędzy nadmorskimi miejscowościami poruszaliśmy się autostopem lub pomoc często oferowali nam inni plecakowicze, dysponujący wolnym miejscem w samochodzie. Natomiast poznani na trasie miejscowi często po zabraniu nas do domu na nocleg i posiłek, obwozili nas po odizolowanych miejscach. Te murzyńskie wioski niewiele różniły się swoim prymitywizmem i otwartością ludzi od tych, wcześniej widzianych, w innych częściach Afryki. Nawet nocna wizyta w „township” na „homelands” (Murzyńska dzielnica biedy, powstała w czasach apartheidu) wielkiego miasta nie przyniosła żadnego negatywnego wrażenia. Zauważyliśmy też, że nie wszyscy biali żyją w strachu, za wielkim murem pod prądem, w domu z psami i ochroną, z pistoletem pod poduszką. Wielu z tych, co zabierali nas na stopa, nie posiadało ani jednej z wymienionych rzeczy, nie obawiają się zemsty, bo nie mają nic na sumieniu. Zdziwiło nas też, gdy opowiadali, że w czasach apartheidu sami byli piętnowani przez rząd i białą policję, wliczając pogróżki, głuche telefony, inspekcje i szukanie dowodów iż pomagają czarnym, co oczywiście było przestępstwem kryminalnym. Jeżdżąc jednak na stopa spotykaliśmy też takich, którzy nadal pałają nienawiścią lub nieco delikatniej – brakiem respektu dla czarnych (często jest to związane z teraźniejszą sytuacją, czyli brakiem bezpieczeństwa). Zaskoczyło nas również to, że niektórzy biali nie mówią najlepiej po angielsku, znają za to dobrze język afrykański (Afrikaans), który jest bardzo blisko spokrewniony z holenderskim.

Robben PenisulaOsławiona Garden Route – tutaj turystyka rozwinięta jest już na wyższym poziomie, ale i to nie przeszkadza w poznawaniu pięknego wybrzeża. W Plettenberg Bay polecam wybrać się na Robben Penisula (Robberg Nature and Marine Reserve), odległego o 8 km, drogą asfaltową. Jednak jeśli nie mamy samochodu to hostele organizują transport, lecz my wybraliśmy się tam przyjemnym spacerkiem (1,5h) – z centrum miasteczka schodzimy w dół i kierując się na południe mijamy parking hotelowy, za którym rozciąga się piękna 5 km piaszczysta plaża. Pod jej koniec wychodzi się trzecimi od końca schodkami w górę, aby dojść do bramy parku. Na półwyspie mamy do wyboru 3 pętle, krótką, średnią lub długą (11 km), wszystkie bez możliwości uzupełnienia wody i jedzenia. Zdecydowanie polecam zwiedzić cały półwysep, na co trzeba poświęcić minimum 3h, a nam ze zdjęciami i bez pośpiechu zajęło to 5 godzin. Trzeba pamiętać, że najdłuższa pętla nie jest rekomendowana dla dzieci oraz przydają się dobre buty na małą wspinaczkę po skałach. Należy też pamiętać o fakcie, że jeden odcinek zaleca się przechodzić tylko podczas odpływu. Robben Penisula, oprócz cudownych, zmieniających się piaszczysto, klifowo, roślinnych krajobrazów, oferuje również niezłe widoki na kolonie fok, grupy ścigających się delfinów, a przy odrobinie szczęścia także i wielorybów (lipiec – listopad).

Na Garden Route w okolicach Knysna zobaczyliśmy także Big Tree, czyli ogromne drzewo, ale tę atrakcję można sobie darować. Ciekawostką jest jednak, iż w tych lasach żyją nadal wolno leśne słonie i lamparty.

Pożegnaliśmy się chwilowo z oceanem i przecinając pasmo górskie wjechaliśmy do półpustynnej strefy klimatycznej Little Karoo. Sucho rzeczywiście było, ale zachwycił nas zaskakujący widok ośnieżonych górskich szczytów, królujących nad miasteczkiem Oudtshoorn, obrazek tak jakby z Nowej Zelandii. Miasto to ma trzy główne atrakcje – pierwsza, to ciekawe jaskinie, druga to strusie farmy, a trzecia to Widlife Ranch. Wildlife Ranch reklamuje się jako Sanktuarium Gepardów, co brzmi ciekawie, ale mają też inne atrakcje typu „dotknij bengalskiego tygrysa” (tygrys w Afryce??) za 300 R. Co z tego że pomagają gepardom, jeśli męczą tygrysy – zdecydowanie odrzuciło nas od nich. Ich bardzo popularną, inną atrakcją, jest nurkowanie z krokodylem (ty w klatce). Jeśli chcesz pomóc dobrym organizacjom, proponuję wybrać się na oglądanie surykatek (meerkat). To właśnie tutaj przyjeżdża BBC lub National Geographic podglądać je i badać bez naruszania ich naturalnego środowiska (przy wschodzie słońca 300 R, przy zachodzie 200 R, zniżka z backpackersa do wynegocjowania, powinno być około 20%).

jaskinie CangoW jaskiniach zwanych Cango Cave, mamy do wyboru 2 wersje: standard (1h) i adventure (1,5h). Z Paradise Backpackers dostaliśmy zniżkę, bilet normalny do jaskiń wersji adventure kosztuje 66 R, a dla nas 59 R (farma 45 R, zniżka 35 R). Problem jest w dostaniu się do jaskiń, gdyż leżą one 30 km za miastem – ale hostelik znowu oferuje kilka opcji, połączonych z strusimi farmami. Opcja A (200 R) polega na tym, iż zawożą Cię na szczyt przełęczy Swartberg, a Ty zjeżdżasz sobie ich rowerkiem w dół do jaskiń, potem masz czas na zwiedzanie, no i dalej zawożą Cię na strusią farmę. Stamtąd, ostatnie 12 km, wracasz rowerem po wizycie na farmie (łącznie 54 km rowerem). Opcja B (150 R) to zawożą cię tylko do jaskiń, skąd wracasz sobie rowerkiem przez strusią farmę, łącznie 30 km. Wersja C (100 R) to zawożą cię na strusią farmę, skąd wracasz rowerkiem 12 km. Inna opcja bez roweru, to wywożą cię samochodem do jaskiń i na farmę (60 R). Do opcji należy dodać bilety wstępu.

My zdecydowaliśmy się na przejazd z poznanymi w hostelu innymi podróżnikami, wyszło dużo taniej, tzn. za darmo, bo oni i tak tam jechali, więc nas wzięli. Cango Cave mimo swojej ogromnej komercjalizacji robi nawet wrażenie, ciekawie oświetlona, ładnie eksponowane sale, największe na świecie stalagmity. Można nawet czołgać się w wąskich podziemnych tunelach (zaciski do 28cm).

na strusiej farmiena strusiej farmiePotem przyszedł czas na farmę i poznanie z bliska strusi. Cango Farm nie spodobała się nam, wyglądała bardzo komercyjnie, wybraliśmy więc inną, Chandelier Ostrich Game Farm (40 R, ale 22 R przy zniżce z hostelu) przy drodze na George – wybór jest spory, bo tutaj jest największa na świecie koncentracja strusich farm. Była to ciekawa i zabawna prezentacja (1h), bo nie wiedziałem, że na strusim jajku można stanąć – nie pęknie, że ma objętość 24 kurzych jaj, że skóra ptaka jest drugą najmocniejszą na świecie (po kangurzej), że to drugie najszybsze zwierzę na lądzie (po gepardzie), równie bardzo wytrzymałe, gdyż może biec z prędkością 80km/h przez 3 km. Spotkany w dziczy nie chowa głowy w piasek, raczej ucieka, ale może także zaatakować i z łatwością potrafi rozerwać człowieka swoimi pazurami. Te cudowne nieloty są też bardzo zabawne – jak tylko stanąłem przy płocie to uszczypliwie dziobały w głowę, ramię lub ucho, mając jak zwykle głupi wyraz twarzy (dziobany nie widziałem wtedy swojej), a ich długą szyję można wyginać jak łodygę roślinki. Można było też potrzymać w ręku małego strusia. Postanowiłem też przejechać się na jednym z większych strusi – jazda była przednia, mimo iż spadłem dwukrotnie. Uwaga – farmy nie dopuszczają turystów na przejażdżkę po opadach deszczu. Spowodowane jest to ryzykiem poślizgnięcia się ptaka na błotnistym podłożu. Jeśli zależy Ci na ujeżdżaniu, to jedź tam od razu z rana po suchej nocy. Jeśli zaś padało lub akurat pada rano, to spróbuj poczekać jak najpóźniej, jest szansa, że słońce wysuszy ziemię popołudniu. Na zakończenie jest oczywiście sklepik z ciekawymi pamiątkami m.in. wydmuszka jaja za 25 R, do 250 R z malunkami, a nawet przerobione na lampki za 400 R.

Przylądek IgielnyZ Oudtshoornu drogą winnic (znana Route 62) dotarliśmy na sam koniuszek Afryki – południowy Przylądek Igielny (Cape Agulhas). My nocowaliśmy w Struisbaai i do przylądka mieliśmy 7km drogi, niestety, raczej drogą asfaltową (1,5h marszu), bo brak piaszczystej plaży. Można tu zwiedzić latarnię (10 R) lub po prostu zadowolić się chwilą, że jesteśmy na krańcu Afryki. Tablica pamiątkowa pokazuje również, iż właśnie tutaj łączy się Atlantyk z Oceanem Indyjskim, ale według innych źródeł prądy tych oceanów mieszają się dopiero przy Przylądku Dobrej Nadziei.

W Struisbaai w Cape Agulhas Backpackers wybraliśmy się małym, kilkuosobowym pontonem, podglądać wieloryby (Southern Right Whale), które baraszkowały kilkadziesiąt metrów od nas – maluchy dały popisy chlastania ogonem, a starsze, niczym nie zgorszone, zajmowały się prokreacją. Z opowieści innych, jak i z zdjęć w hostelu, wiedzieliśmy, że zdarza się, iż wieloryby czasami podpływają na odległość paru metrów od pontonu, tak że można je dotknąć! Do nas podpłynęły tak do 50 metrów, co było rewelacyjne, ale brakło trochę więcej szczęścia tego dnia. Właściciel, nie tylko jest dobry w tym co robi, ale również sympatyczny i znacznie tańszy od masowych operatorów.

Wycieczka tak nam się spodobała, że dnia następnego wypłynęliśmy kajakiem w ocean, z nadzieją na ponowne spotkanie, wynikające z opowieści i zdjęć paru szczęściarzy – pomyślałem więc, że warto spróbować. Właściciel kajaka zachęcał nas do tego, mimo iż morze było wzburzone. Woda oblewała nas przełamując fale, wiosłowaliśmy zdrowo, bo przybój spychał nas w kierunku brzegu. Po godzinie intensywnej pracy siły zaczęły nas opuszczać. Oprócz jedynego zaginionego delfinka więcej wodnych istot nam się nie ukazało, postanowiliśmy więc wracać. Jednak płynięcie z falą okazało się trudniejsze technicznie i mieliśmy problem w utrzymaniu balansu. W końcu wywróciło nas – luźne kamizelki ratunkowe zachodziły prawie na twarz, a siła wody nie pozwalała na spokojne wejście z powrotem. Trzymałem kajak gdy Ewelina wdrapała się na niego, lecz próba usadzenia skończyła się kolejną wywrotką – śrubujący plastikowy kadłub wyrwał mi z ręki wiosła – musiałem po nie płynąć. W tym czasie Ewelina walczyła z kajakiem, lecz kolejne potężne fale wyrwały jej naszą deskę ratunku – zgubiliśmy kajak z oczu. Nie było wyboru – jedną ręką przytrzymywałem kamizelkę zapobiegając jej ześlizgnięciu, drugą kurczowo ściskałem dwa wyrywające się wiosła, ruchem nóg przyśpieszałem dryfowanie w kierunku jeszcze niewidocznej plaży, mając parę fal przed sobą dryfującą dziewczynę. Po ponad 20, może 30 minutach walki z żywiołem ocean wyrzucił nas na brzeg, gdzie odetchnęliśmy z ulgą, lecz byliśmy wymarznięci i wciąż jeszcze w szoku. „Burłaczyłem” wzdłuż plaży odnaleziony kajak, nie potrafiąc logicznie myśląc ani ocenić odległości. Męczarni jednak nadszedł kres i wkrótce siedzieliśmy pod ciepłym natryskiem przez ponad pół godziny. Zdawałem sobie sprawę, że popełniłem chyba największą głupotę podczas tej podróży – bez doświadczenia przy niesprzyjających warunkach wypłynąłem w morze. Mieliśmy szczęście, że wyszliśmy cało z tej opresji – przypłaciłem to 40-stopniową wieczorną gorączką. Na pewno następnym razem przywiążę wiosła do kajaka, kamizelkę mocno ściągnę do ciała i przećwiczę manewr wchodzenia do kajaka bliżej brzegu. Najważniejsze – dowiedz się czy morze dobija czy odciąga od brzegu (to przynajmniej zrobiliśmy). Jeśli odciąga to lepiej nie płyń, jeśli nie masz dostatecznego doświadczenia.

Hermanus to światowa stolica jeśli chodzi o oglądanie wielorybów ze stałego lądu. Jest ich mnóstwo, przypływają bardzo blisko brzegu dając pokaz licznie zgromadzonej publiczności. Ścieżek spacerowych jak i punktów widokowych jest sporo. Można też do wielorybów podpłynąć kajakiem (250R/os, minimalna ponad 100m odległość), ale my już jakoś nie mieliśmy specjalnie ochoty na kajaki. Naszym jednak głównym celem było zobaczyć tutaj inne morskie olbrzymy – a mianowicie rekina Żarłacza Białego. Mało tego, znaleźliśmy się w wodzie razem z nim, tyle że chroniła nas stalowa klatka. Niesamowite uczucie – staliśmy z maską pod wodą i przyglądaliśmy się z paru metrów temu blisko 4-metrowemu drapieżnikowi jak atakuje rzuconą mu rybią przynętę. Wycieczka droga, ale z pewnością warta tej adrenaliny. Najtańszą ofertę 795 R oferowano z Shark Diving Unlimited, a dodatkowo jeśli rezerwujesz ich wycieczkę z hostelu Backpackers w Hermanus (hostel w Gansbaai i Kleinbaai ma również upusty) to dostaniesz jedną noc gratis w dormitorium lub 80 R zniżki na nocleg w droższej formie. Dodatkowo hostel oferuje najtańszy transfer do Kleinbaai (50 R w obie strony, 2 razy 53 km), skąd właściwie większość operatorów wypływa. Najczęściej wyrusza się w ocean 2 razy dziennie, wczesnym rankiem i około południa. w klatce obok rekinaNiestety, spora część wycieczek jest odwoływana z powodu zbyt dużych fal, więc jedź jak najszybciej, póki możesz. Firma wita cię śniadaniem z napojami, można poczytać broszurki jak i pooglądać filmy o rekinach. Później pakujemy się na łódkę i wypływamy, a kiedy uda im się już zwabić drapieżnika wrzucają stalową klatkę do wody. Problem w tym, że tańsza wycieczka oznacza więcej ludzi na pokładzie (u nas ponad 20). Na szczęście dla nas ponad połowa uczestników nie była zainteresowana wchodzeniem pod wodę – raz z zimna (weź odzież ciepłą i wiatroodporną), dwa z powodu choroby morskiej (dla zainteresowanych polecam kupić w aptece lek), trzy – według większości rekiny najładniej wyglądają z bezpieczniejszej odległości (z tym się nie zgadzam). Nas wpychano 6 do klatki 5-osobowej, ale wszyscy byli zadowoleni, schodziliśmy na dwie zmiany, łącznie pod wodą spędziłem ponad 30 minut. Dostaje się oczywiście piankę („wetsuit”), buty, pas obciążający oraz maskę. Stoimy w klatce po pachy w wodzie i na komendę „pod wodę rekin w prawo” (lub w lewo) bierzemy oddech i zanurzamy się cali pod wodę oglądając stwora, nawet z odległości 1 metra. Firma jednak nie spędza na wodzie obiecanych 4 godzin (my byliśmy 3h 15min), już po dwóch zmianach w klatce odpływaliśmy, odwiedzając jeszcze po drodze wyspę, gdzie spędziliśmy 5 minut podglądając baraszkujące foki. Po powrocie dostajemy ciepłą zupę i napoje, po czym puszczają nam nagrany podczas wycieczki film DVD, możliwy do zakupu za 400 R. Jeśli podczas wycieczki nie spotkalibyśmy żadnego rekina (podobno rzadkość), to firma oferuje wycieczkę za darmo dnia następnego.

Parę dni później znaleźliśmy się po drugiej stronie półwyspu, co w praktyce oznacza zamianę cieplejszego Oceanu Indyjskiego na lodowaty Atlantyk. Tam zanurkowałem wśród bajecznego „lasu” („kelp forest”) powstałego z łodyg jakiegoś pływającego morskiego zielska. Żeby było jeszcze piękniej – chwilę potem pływaliśmy razem z fokami, które ciekawskie nurkowały do nas, przyglądały się, wykonywały podwodne akrobacje i ogólnie wyglądały rozkosznie. Nie trzeba być nurkiem, gdyż Ewelina wybrała wersję snorkelingu i całe to cudowne widowisko mogła oglądać z tafli morza. Impreza w wodzie trwa 30-40 min, cena wypożyczenia sprzętu do nurkowania 300 R za dzień (musi być dobry, bo woda ma 10 st C), ubiór i sprzęt do snorkelingu 180 R/ dz, każde nurkowanie z łodzi 150 R, zezwolenie na nurkowanie kupowane m.in. na poczcie za 45 R (miesięczne) lub 65 R (roczne). Dwa nurkowania wychodzą 645 R, a snorkeling 330 R (przy snorkelingu poprosiliśmy i w tym przypadku zezwolenie na nurkowanie nie było wymagane). W Coast to Coast reklamują sklep na 289 Long St, ale baby w obsłudze są straszne, wiec znaleźliśmy Pro Divers na 88B Main Rd, Sea Point. Każdego dnia pływają gdzie indziej, należy się wcześniej skontaktować, aby dobrać sobie odpowiedni dzień do naszych potrzeb (foczki były w Hout Bay). Opłacało się wziąć od razu dwa nurkowania, gdyż wychodzi to za niewielką dopłatą. Niestety, szukając podwodnego wraku widoczność była tak kiepska, że instruktor zaniechał poszukiwań (zwrócono mi koszty).

Przyszedł czas na Kapsztad, cieszący się znakomitą reputacją – oczekiwania mieliśmy wysokie. I nie zawiedliśmy się – myślę, że Cape Town to jedno z najpiękniejszych miast świata. Położony na pięknym półwyspie z górami w części centralnej. Góra Stołowa (Table Mountain 1086m) jest niezwykle fotogeniczna i robi spore wrażenie. Dostać się do podnóża kolejki linowej można miejskim busikiem i wysiąść na Kloof Nek, a stąd kilkunastominutowy spacerek. Kolejka kosztuje 65 R w jedną stronę. Alternatywnie na górę można wejść, określa się iż w rejonie góry jest ponad 300 ścieżek. Najprostszą chyba wydaje się być ta tuż przy stacji kolejki linowej, zwana Plateklip George – od dolnej kolejki parę minut pieszo do góry, potem trawers w lewo i pierwszym wąwozem (tutaj można podjechać na parking) prosto stromo w górę, wspinaczka nie powinna zająć więcej niż 2 h. Niestety, w chwili obecnej bezpieczeństwo na szlaku budzi wiele zastrzeżeń, gdyż czytaliśmy o kilkunastu napadach na tle rabunkowym (bez zabójstw). Po prostu zorientuj się przed wymarszem lub dołącz do większej grupy osób. Ja zdecydowałem się na wariant wejścia bez Kapsztad z szczytu Góry Stołowejaparatu i ważnych dokumentów. Zacząłem z drugiej strony – koło Lundadno i po 3,5 h szybkiego marszu (oficjalnie 7h) przy silnym wietrze, we mgle i mżawce znalazłem się na szczycie. Ku mojemu zaskoczeniu na samej górze byłem zupełnie sam – kolejka linowa została zamknięta z powodu silnego wiatru.

Widok na miasto piękny, ale wolę jednak krajobraz z dołu, z górą w tle. Jeden z ładniejszych widoków jest z wody, a my mieliśmy okazję go podziwiać podczas wycieczki na Wyspę Robben, która przez wiele lat była więzieniem politycznym dla czarnych przeciwników apartheidu. To właśnie tutaj zobaczyliśmy celę, w której kilkanaście lat przesiedział Nelson Mandela, późniejszy prezydent RPA. Wycieczkę na Roben należy rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem w miejskiej informacji turystycznej lub przez agencje albo hostele. W naszym przypadku wszystko już było zajęte – alternatywnie można ustawić się na przystani promowej w Waterfront „Nelson Mandela Gateway” w specjalnej kolejce, oczekując sytuacji, że ktoś się nie zjawi. Wolne miejsca są odsprzedawane na 2 minuty przed wypłynięciem. Jeśli się nie uda, to za 60 minut o każdej pełnej godzinie będzie następny prom, o 15 ostatni. W cenie wycieczki mamy dwukrotne przepłyniecie promem (2x 30min), objazd wyspy autokarem z przewodnikiem (45 min), obejście więzienia (30 min) z byłym więźniem politycznym, pracującym teraz jako przewodnik. Na koniec mamy czas wolny, około pół godzinki. Polecam udać się albo na „Pingwin Boardwalk” skąd można oglądać pingwinki, albo zobaczyć sekcję A więzienia, gdzie pokazane są historie więźniów.

W Kapsztadzie zatrzymaliśmy się u wcześniej poznanych ludzi (autostop), którzy dosyć nietypowo jak na bogaczy zaprosili nas do swojej willi. Mieszkaliśmy więc w jednej z luksusowych i bezpiecznych dzielnic miasta – z pokoju mieliśmy uspokajający widok oceanu. Polecamy również przejazd niezwykle malowniczą drogą Chapman’s Peak Drive (opłata 24 R, zakaz wjazdu rowerom) na południu miasta. Droga trawersuje górę, a w malowniczej zatoczce pod trasą baraszkują wieloryby. My przeszliśmy się tam pieszo z Hout Bay, gdzie dojechać można autobusem miejskim. Dzięki naszym miłym gospodarzom poznaliśmy również inne ciekawe zakątki tego niesamowitego miasta i poczuliśmy klimat tutejszego życia. A to wiąże się przede wszystkim z niezmiernie popularnym w RPA „braai”, czyli grillowaniem. Spotyka się rodzina, znajomi, nawet obcy i wspólnie grillują mięso, a przyznać im trzeba, że są w tym mistrzami – jedzenie wyborne! Drugą nieodzowną częścią lokalnej kultury jest rugby, którym interesują się niemal wszyscy. A ponieważ akurat odbywały się mistrzostwa świata śledziliśmy wyniki z zainteresowaniem, aż w końcu reprezentacja RPA doszła do finału. Nie trzeba chyba opisywać co działo się w centrum miasta gdy Afrykanie wygrali mecz finałowy – mieliśmy okazję świętować razem z nimi ich sukces na głównej ulicy Long Street. Tutaj też można zakupić sporo ciekawych pamiątek, konkurencja jest spora więc targować się można twardo.

plaża w SimontownPojechaliśmy odwiedzić miasteczko Simonstown, a raczej znane tam kolonie pingwinów (30 min pieszo ze stacji kolejowej). Wyznaczone są drewniane kładki dla turystów (wejście na Foxy Beach). Pingwinków jest sporo, nawet na wyciągnięcie ręki, chronią się przed słońcem w cieniu pomostku po którym chodzą turyści. Uwaga – dziobią. Z kolei przy wejściu na plażę Boulders (jeden bilet na oba wejścia) można wejść do wody z pingwinkami – my niestety byliśmy w czasie, kiedy to pingwinki były podczas jakiegoś postu i przez kilka tygodni żyły z rezerw nagromadzonego tłuszczu, więc do wody nie wchodziły. Okazało się również, że za kasą pobierającą opłatę za wstęp na plażę Boulders (tę bardziej na południowy-wschód), warto jest przejść 100 m przez parking samochodowy na dziką plażę (ogrodzoną płotkiem aby psy nie mogły wejść i rozszarpać pingwinów). Mieliśmy więc okazję przebywać bezpośrednio obok tych małych śmiesznych sympatycznych zwierzątek – są rozkoszne. Po tej atrakcji łapiemy już końcowego autostopa i po chwili jesteśmy już prawie na mecie naszej podróży. Bez własnego transportu z odwiedzeniem Simonstown nie Przylądek Dobrej Nadzieima wielu problemów jeśli ktoś nie boi się podróżować miejskimi pociągami. Tak naprawdę nie widziałem różnicy między I a II klasą. Gorzej jednak z wizytą w Cape Town NP na południe od miasta, gdyż brak jest tu transportu publicznego choć podobno jeżdżą też czasami jakieś Rikkis spod dworca. Pozostaje więc swój własny samochód, rower (25 km z Simonstown), autostop albo zorganizowana wycieczka z Kapsztadu (385 R) obejmująca oglądanie pingwinów w Simonstown i właśnie przejazd do parku.

W parku Cape Town najpierw podchodzimy z parkingu do pierwszej latarni Cape Point (można wjechać kolejką torową), a później w pobliże drugiej, niżej położonej. Widok na klify i morze jest piękny. Trzeba wrócić tą samą drogą (łącznie 3km) i tuż przed parkingiem skręcamy w ścieżkę w lewo i przez kolejne 2 km maszerujemy do pięknych skał o nostalgicznej nazwie Cape of Good Hope (Przylądka Dobrej Nadziei). Oczywiście tu też można podjechać samochodem. Ten krótki odcinek marszu to pożegnanie się z cudownymi afrykańskimi widokami, przyrodą (napotkaliśmy jeszcze sporego węża i strusia wysiadującego jajka). Zobaczyliśmy miejsce gdzie Atlantyk spotyka się z Oceanem Indyjskim – bo to tutaj, a nie jak niektórzy podają na Przylądku Igielnym. I stojąc na Przylądku Dobrej Nadziei zakończyliśmy naszą podróż – pięknie było.

Miejscowość Obiekt cena w R €/ 1os czas ocena Uwagi
Hluhluwe
Huhluwe NP auto safari
300 R/ os €32.4 3,5 h warto auto i przewodnik
Central Drakensberg
wejście do parku
20 R €2.2 1 dzień warto  
każda następna noc w parku
3x 30 R €9.7 3 noce  
Północny Drakensberg
Royal Natal NP wstęp
25 R €2.7 dzień ok
East London
muzeum East London
7 R €0.8 2 h ok
odciski, ryba
Plettenberg Bay
Robben Penisula Reserve
25 R €2.7 dzień warto
Przyroda
Oudtshoorn
Jaskinie
59*R €6.4 1 h ok
wersja adventure
farma strusi
22 R €2.4 1,5 h warto
Struisbaai k/ Cape Agulhas
rejs na wieloryby
150 R €16.2 2 h warto
wypożyczenie kajaka
100 R/ 2os €5.4 pól dnia warto
Gansbaai
nurkowanie w klatce z rekinami
715 R €77.3 4 h super
śniadanie, napoje, statek, sprzęt
Cape Town (Kapsztad)
Wyspa Robben
150 R €16.2 2,5 h ok
prom, autobus, przewodnik
nurkowanie z fokami
450 R €48.6 30 ' super
rejs, sprzęt, transport
zezwolenie na nurkowanie
45 R €4.9 7 dni  
Simonstown
kolonie pingwinów
25 R €2.7 1 h ok
Lepiej za darmo obok parkingu
Cape of Good Hope Nature Reserve
Wstęp
55 R/ os €5.9 pół dnia warto
Przylądek Dobrej Nadziei
      €236.5      

nocleg w jaskini, Dragensbergnoclegi – najbardziej praktycznym przewodnikiem dotyczącym atrakcji turystycznych jak i budżetowej noclegowni jest corocznie uaktualniana książeczka „Coast to Coast”. Jest to zdecydowanie lepsza alternatywa niż Lonely Planet jeśli chodzi o aktualność i wybór. Obejmuje ona szczegółowo RPA oraz pobieżnie najbardziej popularne miejsca w krajach ościennych. Można ją dostać za darmo praktycznie w każdym reklamowanym hostelu jak i w agencjach i informacjach turystycznych. Poniżej wypisane hostele były w tej książeczce, w przeciwnym wypadku podana jest adnotacja.

W RPA osiągnięto już wysoki standard nawet w najtańszych hostelikach. Są one dobrze zorganizowane – we wszystkich był dostęp do kuchni, gdzie można sobie samemu pogotować (sensacja w Inkasana backpackers – informacja o treści: ”Prosimy nie zmywać po sobie, mamy od tego pracowników”!). W wielu dostępna była darmowa kawa czy herbata, czasami wliczone w cenę śniadanie. Wszędzie była też ciepła woda. Hostele te były również dobrym źródłem informacji, pośrednikiem lub często sami właściciele organizowali różne atrakcje. Zwykle w wyposażeniu backpackersa był też telewizor, DVD, płatny internet (nie wszędzie), usługi prania, basen, barek oraz restauracyjka.

My spaliśmy w namiocie, bo była to najtańsza opcja, rzędu 45-60 randów za noc, płatne od osoby. Dormitoria były zwykle o 20-30 randów droższe, a pokoje 2-osobowe o kolejne 20-30 randów extra. Płaciło się zwykle dopiero przy wyjeździe, wliczając wszystkie atrakcje z których skorzystaliśmy. Zaimponował mi również stopień zaufania do nas, często mogliśmy korzystać z barku samoobsługowego i zapisywać na kartce to, co sobie wzięliśmy.

Miasto hotel i adres N Nocleg cena za noc €/ 1os oc Uwagi
Hluhluwe NP
Hluhluwe Backpackers
1 Namiot 50*R/ os €5.4
normalnie 70 R, herbata
Central Drakensberg
Inkasana Backpackers
2 Namiot 60 R/ os €6.5 8
dojazd do parku, herbata, Ed - ekspert górski
Północny Drakensberg
Amphitheatre Travellers Lodge
2 Namiot 45 R/ os €4.9 8
dojazd do parku 20 R, TV, DVD
Port St. Johns
Ikaya Le Intlabati Lodge, Second Beach
2 Namiot 45 R/ os €4.9 6
właściciel flower-power, ale w porządku
Cintsa West
Buccaneer's Backpackers
2 Namiot 45 R/ os €4.9 8
herbata, TV, kajaki, aktywności, internet
Port Alfred
Willows Caravan Park, nie ma w CC, k/ mostu na głównej ulicy
1 Namiot 50 R/ os €5.4 5
brak kuchni, nie BCK
Plettenberg Bay
Albergo for Backpackers
2 Namiot 1-noc 45 R/ os, 2-noc 40 R/ os €4.6 8
herbata, ognisko, TV, schowki
Oudtshoorn
Backpackers Paradise
2 namiot i dorm 50 R/ os €5.4 8
normalnie dorm 80 R, herbata, na śniad. strusie jajko, TV, internet
Struisbaai
Cape Agulhas Backpacker
2 Namiot 50 R/ os €5.4 7
sniad, herbata, DVD
Hermanus
Hermanus Backpackers
2 dorm 80 R/ os €8.6 8
sniad, DVD, nie ma kempingu, internet
Klainbaai k/ Gansbaai
Marine Guest House
1 Pokój 200*R/ pok €10.8 7
norm pok 260 R, bilard, nie ma kempingu, TV
Cape Town
Blue Backpackers
1 Dorm 75 R/ os €8.1 7
nie ma kempingu, herbata, TV
Na dziko
3 namiot, jaskinia        
W gościnie
16          
    39     €120.1 (20)    

autostopemtransport – my zdecydowaliśmy się na autostop i sprawdził się rewelacyjnie. Ogólnie zasada była prosta – jeśli zatrzyma się Murzyn, w 80% będzie to płatny przejazd (choć nie zawsze!). Uważaj tylko do kogo wsiadasz, jeśli instynkt mówi Ci nie, odmów. Biali jak już się zatrzymają to zwykle jest to coś więcej niż tylko przejazd – w większości przypadków okazali się oni niezmiernie uczynni, mili, pomocni i gościnni. Dzięki nim zobaczyliśmy ten kraj trochę od środka. Autostop w RPA to oczywiście grupa zwiększonego ryzyka. Ale jeśli nie jeździsz w nocy, nie sam, nie wsiadasz do grupy osób, nie stopujesz w pobliżu wielkich metropolii itp. to powinno wszystko skończyć się po twojej myśli. Nam się tak udało.

Alternatywnie możesz poruszać się lokalnymi minibusami, ceny przystępne, kierowcy uczciwi lecz trochę szarżujący, ludzie w porządku itp. Jeśli jednak stawiasz na komfort, to skorzystaj z sieci autobusów dalekobieżnych np. greyhound (www.greyhound.co.za) – szybko i bezpiecznie, ale nie najtaniej.

Jeszcze droższa, ale chyba najpopularniejsza wśród młodych plecakowiczów opcja to skorzystanie z firmy BUZ BUS (www.bazbus.com), oferującej przewozy minibusami od atrakcji do atrakcji, podwożącej i odbierającej cię spod drzwi twojego wybranego hostelu. Minusem tej wersji jest obowiązkowe zarezerwowanie przejazdu minimum 2 dni przed odjazdem, co w przypadku niektórych atrakcji zależnych od warunków pogodowych, może być problemem. Dla mnie również nie jest plusem jeździć „rozwrzeszczanym” minibusem, w ten sposób nie poznamy tuziemców. W dodatku nie jest to najtańszy wariant. Przykładowa cena przejazdu z Johanesburga do Kapsztadu przez Góry Smocze, przy możliwym wsiadaniu i wysiadaniu na trasie, kosztuje 2640 R (285 €).

Jadąc z Hermanus do Kapsztadu polecana jest droga wybrzeżem, podobno bardzo ładna.

Dzień Trasa transport cena w R €/ 1os czas km
235 Golela (gr. Suazi) - Hluhluwe 2x autostop - - 1,5 h 115
236 Hluhluwe NP safari auto koszty w zwiedzaniu 3,5 h 40
236 Hluhluwe NP - Durban 2x autostop + jeep 0 + 10 R €1.1 6 h 294
238 Durban - prowincja Kwazulu Natal - Durban jeep - - 12 h 567
241 Durban - Pietermaritzburg minibus 35 R €3.8 1 h 81
241 Pietermaritzburg - Central Drakensberg 4x autostop - - 2 h 179
242+246 Dojazd do parku + powrót jeep + autostop - - 10' + 1 h 6 + 58
247 Central Drakensberg - Północny Drakensberg 3x autostop - - 3 h 70
248 Hostel Amphitheatre - Royal Natal + powrót 3x autostop - - 2x 30' 64
249 H. Amphitheatre - Fouriesburg (gr Lesotho) 2x autostop - - 5 h 150
Pobyt w Lesotho
258 Sani Top Pass (gr Lesotho) - Port St. Johns 2x autostop - - 6 h 317
260 Port St. Johns - Cintsa auto - - 4 h 275
262 Cintsa - East London auto - - 30' 38
265 East London - Port Alfred auto 20 R €2.2 1,5 h 140
266 Port Alfred - Plettenberg Bay autostop - - 5 h 423
268 Plettenberg bay - Harkeville autostop - - 20' 20
269 Harkeville - Oudtshoorn jeep + 2x autostop - - 3 h 138
270 okolice Oudtshoorn auto - - dzień 84
271 Oudtshoorn - Struisbaai 2x autostop - - 9 h 347
272 Struisbaai - Cape Agulhas + powrót auto + pieszo - - 10' + 1,5h 2x 7
272 i 273 Struisbaai safari na wieloryby x2 ponton i kajak koszty w zwiedzaniu 2 h + 2 h 5 + 3
273 Struisbaai - Hermanus 3x autostop - - 2 h 130
275 Hermanus - Kleinsbaai (Gaansbai) 2x autostop - - 1,5 h 53
277 Rejs na nurkowanie z rekinami łódź koszty w zwiedzaniu 4 h 15
277 Kleinsbaai - Cape Town 6x autostop - - 5 h 185
278 -282 Cape Town nurkowanie, Robben,góra stołowa ponton, łódź,pieszo koszty w zwiedzaniu 1h+1h+3h 4+22+6
283 Cape Town - Simonstown pociąg I klasa 12 R €1.3 1 h 40
283 Simonstown - Cape Point 2x autostop - - 1 h 25
283 Cape Point - Przylądek Dobrej Nadziei pieszo - - 1 h 2
  transport miejski autobus 41 R €4.4 - -
        €12.8   3910

Wizy – mam nadzieję, że ktoś planując wyjazd uniknie na moim przykładzie, podobnych błędów. Zaczęło się dobrze, bowiem Polacy nie potrzebują wizy do RPA! Jednak nie wszystko jest takie piękne – cały rozwinięty świat ma prawo pobytu do 90 dni, my do 30. Co gorsza, nawet po 9-dniowym pobycie w Lesotho nie otrzymaliśmy kolejnych 30 dni, tylko kontynuujemy pobyt na starej pieczątce! (taka procedura dotyczy także powracających z Suazi, ale przy wjeździe z pozostałych krajów sąsiednich dostaniemy już nową wizę). W każdym razie po ponownym wjeździe do RPA z Lesotho, pozostało nam prawo pobytu tylko przez 6 dni. Pierwsze kroki skierowaliśmy więc do biura imigracyjnego. No i kłopoty – m.in. na wydanie przedłużenia wizy czeka się 2 tygodnie i niezbędny jest bilet lotniczy. Po długich pertraktacjach poszedłem do kafejki internetowej i spreparowałem bilet, a po kolejnych naciskach dostaliśmy w końcu wizę już po 3 dniach (46 €). Niestety znowu tylko miesięczną, mimo że na wydruku biletu wylot mieliśmy kilka dni po dacie utraty ważności wizy – biurokraci!

W RPA są placówki dyplomatyczne poszczególnych afrykańskich krajów: Mozambik (Pretoria, Cape Town, Jo’burg, Durban, Nelspruit), Gabon, Angola, Botswana (Pretoria, Cape Town, Jo’burg), Lesotho (Pretoria, Jo’burg, Durban), Namibia (Pretoria, Cape Town), Suazi (Pretoria, Jo’burg), Zimbabwe (Pretoria, Cape Town, Jo’burg), Malawi i Zambii.

powrót na początek strony