English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Chiny 2009/2010

Podróż Praca Ciekawostki

Praca

Yangshuo, widok 20 yuanZawsze marzyło mi się pojechać do innego kraju, gdzie mógłbym mieszkać przez jakiś czas. Oczywiście dobrze byłoby mieć też pracę. Niewiele jest zawodów, które zezwalają na takie manewry, ale na szczęście Chiny dają możliwość zatrudnienia bez specjalistycznych uprawnień – zapotrzebowanie na nauczycieli języka angielskiego jest ogromne. To dało mi szansę na realizację marzeń.

Kto może ubiegać się o pracę nauczyciela języka angielskiego w Chinach? Wymagane obowiązkowe kryteria to: wykształcenie wyższe (licencjat lub magister) oraz zaświadczenie o niekaralności. Bardzo częstym wymogiem jest angielski jako język macierzysty, lub inaczej mówiąc paszport z USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, Irlandii lub Afryki Południowej. Na szczęście „często”, nie oznacza „zawsze” – trzeba po prostu znaleźć szkołę, która będzie desperacko szukać kandydatów skądkolwiek (Korea i Japonia zatrudniają raczej tylko „native speakers”). Najłatwiej więc dla „nieprofesjonalistów” starać się, gdy rok szkolny prawie się zaczyna, albo jest w trakcie. Oczywiście przydadzą się papiery pomocnicze np. jakieś powiązanie z językiem angielskim – nam wystarczająco pomógł dyplom ukończenia szkoły w Australii oraz zdany egzamin państwowy IELTS. Mimo tego zażądano jeszcze referencji z miejsca pracy w Sydney. Drugim oczekiwanym dokumentem jest zaświadczenie o naszym doświadczeniu w wykonywaniu zawodu nauczyciela. Żadnej praktyki w nauczaniu nie mieliśmy, ale w moim przypadku pomogły papiery z AWF-u, jakby nie patrzeć oficjalnie jestem nauczycielem. Ewelinie natomiast przepustkę dał dyplom ukończenia pedagogiki. W podaniu o wizę pracowniczą musimy wykonać badania lekarskie – wniosek na stronie ambasady chińskiej. Jest to komplet badań – włącznie z krwią, RTG klatki piersiowej, EKG serca itd. Wykonać badania możemy gdziekolwiek, my nasze zrobiliśmy w ciągu paru godzin w Kazachstanie:) W Chinach do pracy bardzo mile są widziane małżeństwa (nawet z dziećmi).

Jak szukać pracodawcy? Generalnie rzecz biorąc są dwa sposoby. Jeden - poprzez agencję, drugi - samemu poprzez kontakt ze szkołą. Agencja to wygoda – piszesz do nich, podajesz im swoje preferencje (lokalizacja, rodzaj szkoły, ilość zajęć, wynagrodzenie itp.), a oni próbują znaleźć coś dla ciebie. Niestety jak to agencje, a szczególnie te w Chinach, będą mili dopóki nie podpiszesz kontraktu (czytaj: aż dostaną swoją działkę) – potem jesteś „nikim”, pomocy od nich nie uzyskasz. Takie mam przynajmniej własne doświadczenie z agencją Angelina, ale od innych nauczycieli też wiele dobrego o innych agencjach nie słyszałem. Szukanie samemu to chyba najlepszy sposób – w czasach internetu to nie jest taki wielki problem. Cóż mogę polecić? – google, kombinuj a znajdziesz (przykładowe kilka linków poniżej, ale nie wiem, czy te agencje są w porządku: www.jobs.echinacities.com, www.teachabroadchina.com, www.eslcafe.com. Może pomoże również strona www.eslteachersboard.com, gdzie możemy poczytać „co w trawie piszczy” – forum, opinie szkół, kontakt z nauczycielami, ogłoszenia itp.

nasi uczniowieZwykle oferowane są pół lub całoroczne akademickie kontrakty (tj. 5 lub 10 miesięcy) – dokładniej rzecz biorąc rok szkolny trwa od początku września do końca czerwca. Jak już znajdziemy szkołę, która zechce nas zatrudnić, przesyłamy jej pocztą elektroniczną zeskanowane wymagane dokumenty. (oryginalne oraz przetłumaczone zaświadczenie o niekaralności, dyplom studiów, angielskie egzaminy, referencje z zakładu pracy, CV, paszport, zdjęcie). Pozostaje czekanie. W naszym przypadku czekaliśmy znacznie dłużej niż nam obiecywali, ale to dlatego, że agencja przypominała sobie o kolejnych dokumentach dopiero co jakiś czas, tak jakby nie mogli powiedzieć od razu czego potrzebujemy. To wymagało na nowo załatwienia papieru, przetłumaczenia go na język angielski oraz zeskanowania. Potem czekamy. Czekamy. W końcu agencja powiedziała nam, że szkoła musi jeszcze przeprowadzić z nami rozmowę kwalifikacyjną. Dobra, ustaliliśmy godzinę i czekaliśmy przed Skypem na komputerze. Pierwszego dnia jednak zapomnieli zadzwonić, drugiego dnia również. Próbowałem więc złapać na komórkę osobę odpowiedzialną za nasze zatrudnienie. Kiedy przedzwoniłem gościu nie miał pojęcia dlaczego Polacy dzwonią z Mongolii i w ogóle czego my chcemy? Po wyjaśnieniach powiedział, że nasza rozmowa kwalifikacyjna przebiegła pomyślnie i nas zatrudniają!? Po rozmowie czekamy, aż szkoła prześle nam kontrakt, czytamy go, wyjaśniamy niezbyt zrozumiałe punkty, po czym podpisujemy, skanujemy i przesyłamy z powrotem emailem. Czekamy. Czekamy. Jest odpowiedź już prosto ze szkoły (nie z agencji, która i tak już nas ignorowała albo kierowała prosto do szkoły) – wszystko gra, teraz czekamy na oficjalne pozwolenie na pracę. Czekamy. Zgoda w końcu wydana. No tak, ale potrzebne jest jeszcze jakieś drugie pozwolenie z innego ministerstwa. Nie ma wyjścia, czekamy, a że akurat jest tygodniowe święto państwowe, czekamy jeszcze dłużej niż zwykle. Kiedy w końcu biurokracja przepchnie wszystkie nasze papiery, to zostaną one przesłane nam pocztą tradycyjną – potrzebujemy bowiem oryginałów do złożenia w ambasadzie chińskiej. Z tymi papierami ze szkoły wraz z badaniami lekarskimi, wypełnionym formularzem wizowym, zdjęciem i paszportem składamy podanie i czekamy na wydanie wizy pracowniczej „Z” – w naszym przypadku w trybie ekspresowym, czyli tylko dwa dni. Jeszcze uwaga – zdecydowanie lepiej ubiegać się o wizę pracowniczą w Polsce – my ubiegaliśmy się podczas podróży i spore opóźnienia wynikły głównie z powodu problemów, że chcieliśmy odebrać nasza uczelniawizę poza krajem zamieszkania (dwa miesiące roboty papierkowej). W Chinach nie można zamienić wizy turystycznej „L” na wizę pracowniczą „Z”, trzeba by jechać po nią za granicę, np. do Hongkongu. Istnieje również wiza „F”, jest to coś w rodzaju wizy biznesowej, trzeba ją często wznawiać i działa ona na innych warunkach zatrudnienia.

Szkoły najczęściej oferują 16 lub 20 godzin lekcyjnych tygodniowo. Płaca rzadko jest mniejsza niż 4,000 Y na miesiąc (400 €), a dla wyspecjalizowanych nauczycieli może osiągać nawet ponad 10,000 Y (1,000 €). Poza wynagrodzeniem za nauczanie, zwykle w pakiecie otrzymujemy również bilet lotniczy do Chin i z powrotem (przy półrocznym kontrakcie bilet tylko w jedną stronę) oraz miejsce zakwaterowania wraz z mediami. Przysługuje nam także tzw. dodatek na podróż, płatne miesięczne wakacje (roczny kontrakt), wolne od pracy w przypadku choroby lub z okazji świąt (dwa tygodnie w Chiński Nowy Rok „Spring Festival”, tydzień od 1-go Maja, tydzień od 1-go Października, 2 dni w Boże Narodzenie).

Podam teraz szczegółowo, jak powyższe rzeczy wyglądały w Linyi Normal University, oddział w Yishui (prowincja Shandong):

nasza klasa- 16 godzin zajęć tygodniowo, z tym, że godzina lekcyjna trwa 45 minut, a przerwa między kolejnymi jednostkami lekcyjnymi 10 minut. Ja przez jeden semestr miałem 15 godzin, Ewelina nawet przez 6 tygodni miała poniżej 10 godzin. Wypłacali pełną należność. Zajęcia zwykle były rozbite (tzw. okienka), tzn. maksymalnie 3 jednostki lekcyjne kolejno, ale najczęściej były 2 godziny rano i 1 godzina popołudniu (lub odwrotnie). Ja miałem stały grafik przez pierwsze pół roku, a w kolejnym semestrze każdy tydzień wyglądał inaczej. W pierwszym semestrze mając te same klasy o tym samym poziomie, przygotowywałem więc tylko jedną lekcję tygodniowo i przerabiałem ją z wszystkimi klasami. W kolejnym semestrze miałem różne klasy, różny poziom, różny czas trwania zajęć – dużo więcej pracy, ale mniejsza monotonia. Zajęcia odbywały się od poniedziałku do piątku, od godziny 8 rano do 4:30 popołudniu. Dodatkowo poproszono nas o wspólne prowadzenie tzw. „English corner”, czyli spotkania ze studentami (dobrowolne uczestnictwo), na których odpowiadaliśmy na ich pytania, organizowaliśmy gry, pokazy slajdów itp.

szkoła w trakcie rozbiórki- Szkoła płaciła nam 4,000 Y miesięcznie na osobę (1,600 złotych). „Płaciła miesięcznie” tylko teoretycznie – w rzeczywistości nigdy nie zapłacono w terminie, opóźnienia sięgały po kilka tygodni i trzeba było się nieźle nabiegać, aby dostać wypłatę. Może 4,000 Y to niezbyt wiele, ale życie tutaj jest tanie! Jedzenie nie kosztowało więcej niż 1,000 Y na miesiąc na osobę, innych większych wydatków praktycznie nie mieliśmy - karnet na siłownię za 150 Y, masaż 4 razy w miesiącu za 200 Y, lekcje chińskiego 8 razy w miesiącu 160 Y/ 2 osoby. Nadwyżkę pieniędzy wydaliśmy, podczas przerw wakacyjnych i wypadów weekendowych, na zwiedzanie Chin. Wg kontraktu w banku na „twardą” walutę mogliśmy wymienić miesięcznie maksymalnie 30% zarobionych juanów.

- Bilet lotniczy wg kontraktu powinien być zakupiony przez nas, a szkoła zwraca nam za to pieniądze. W praktyce odzyskanie pieniędzy za bilet było koszmarem. My zaczynaliśmy rok szkolny 5 listopada, w związku z opóźnieniami przyznania wizy. Jednak nasza umowa ze szkołą (poprzez agencję) była taka, że jesteśmy traktowani tak samo jak na warunkach całorocznych, nawet jeśli zaczniemy pracę w listopadzie. Czyli przysługują nam płatne wakacje oraz lotniczy bilet powrotny (w naszym przypadku do Australii). Takie warunki ustaliliśmy przed podpisaniem kontraktu, jeszcze we wrześniu. Niestety jak przyszło co do czego, szkoła próbowała kombinować, że jesteśmy tutaj poniżej 10 miesięcy, a więc nie przysługuje nam zwrot za bilet lotniczy (jak i za zimowe wakacje). Ostatecznie oddano nam pieniądze za lot z Mongolii do Chin (1,500 Y, 150 €). Na bilet powrotny nie mieliśmy zamiaru wykładać z własnej kieszeni, już im nie ufaliśmy. Zażądaliśmy więc, aby to oni kupili nam bilet powrotny.

zimno w pokoju- W kontrakcie obiecywali bezpłatne mieszkanie 50m2, ale w rzeczywistości dostaliśmy jeden stary pokój o powierzchni o połowę mniejszej od oczekiwanej. Był grzyb na suficie, zimno, łazienka tragedia (zimno prawie jak na zewnątrz, temperatury jak w Polsce). Światło musiało się palić nawet w dzień, bo okna były zbyt ciemne. Widok za oknem – śmietnisko i betonowy mur. Podłogowa wykładzina ledwo przykrywająca cementową wylewkę wymagała noszenia grubej podeszwy w butach. Na nasze reklamacje wstawiono nam drugą większą klimatyzację, która w końcu podniosła temperaturę pokoju powyżej 20 stopni. Zorganizowano nam też polową kuchnię – kupiono butlę z gazem, kuchenkę i parę garnków. Niestety pralki nie dostaliśmy, a miejskie pralnie (tanie) nie przyjmowały bielizny (pozostało ręczne szorowanie). Była za to lodówka, telewizor (bezużyteczny - bez programów sportowych oraz języka angielskiego), gorący prysznic, internet (u nas bezpłatny, ale często płaci się około 50 Y miesięcznie), woda do picia, łóżko, szafka i fotele. W zamian za straszne warunki mieszkaniowe poprosiłem szkołę o zorganizowanie nam kogoś do nauczania nas języka chińskiego. Obiecywali, obiecywali, i obiecywali, aż minęło bezowocnych 6 tygodni. W końcu zrozumieliśmy, że daliśmy się znowu nabrać. Sami zorganizowaliśmy sobie studentkę, która dwa razy w tygodniu udzielała nam godzinną lekcję. W naszej wsi stawki nie są wysokie, nauczyciel nie zarabia więcej niż 40 Y na godzinę. Studentce płaciliśmy połowę tej stawki (bardzo się opierała przed przyjęciem jakiejkolwiek zapłaty). Często nauczyciele proponują studentom wymianę korepetycji – chiński za angielski, nam jednak szkoda było czasu. Na pocieszenie mogę powiedzieć potencjalnym kandydatom na przyjazd, że po rocznym pobycie w całych Chinach widzieliśmy kilkanaście mieszkań zagranicznych nauczycieli i żadne z nich nie było nawet w połowie tak straszne jak nasze. Ich mieszkania były „normalne”, jasne, ciepłe, białe czyste ściany i sufit, podłoga po której da się chodzić boso, łazienka w której się nie zamarza. Czasami niektórzy mieli na wyposażeniu komputer i drukarkę.

ptaszki na patyku- Dodatek na podróż to nic innego jak dodatkowe fundusze na wyjazdy. W naszym kontrakcie „travel allowances” wynosiły 1,100 Y dla jednej osoby za każdy semestr. W naszym przypadku nie chciano nam ich wypłacić, podobnie jak z biletem lotniczym i zimowymi wakacjami. Co gorsza, nagle po feriach wymyślili, że na zwrot potrzebujemy nasze bilety przejazdów. Zastanawiam się, dlaczego są tak nieuczciwi i zadają ciosy poniżej pasa. Mieliśmy na piśmie, że dodatki na podróż nie są formą zwrotu, tylko „dodatkiem”, co razem ustalaliśmy przed naszym wakacyjnym wyjazdem. Ustąpili, ale zajęło im to 3 dodatkowe miesiące i około 30 razy powiedzenia „jutro”.

- Wakacje zimowe to podobna historia. Mimo kontraktu i wcześniejszych zapewnień nie chciano nam za nie zapłacić. Tłumaczono to faktem, iż nie pracowaliśmy od początku semestru. Problem z wakacjami był podwójny – po pierwsze nie chciano nam zapłacić, a po drugie oznajmiono nam, iż w tym roku wakacje będą trwały 2 i pół miesiąca. Po interwencji w biurze gdzie bezpośrednio podpisywaliśmy kontrakt, ostatecznie nasza uczelnia łaskawie zgodziła się wypłacić nam pieniądze za jeden miesiąc wakacji. Pozostałą część ferii spędziliśmy na „bezrobociu”. Oczywiście „zgodziła się” nie oznacza, że prędko wypłaciła. Przez kilka tygodni łamano obietnicę i za każdym razem słyszeliśmy znienawidzone „jutro”. Mało tego, gdzieś przy 15-tym „jutro” zażądano od nas, abyśmy przepracowali bezpłatnie dodatkowy tydzień, jako warunek otrzymania zapłaty za miesiąc wakacji. Nie zgodziliśmy się na kolejne zmienianie zdania.

egzamin- Należą nam się również dni wolne w przypadku choroby (sick leave). Nie chcąc jednak tracić płynności programu nauczania „gorsze dni” byliśmy w stanie przetrzymać na zajęciach. Natomiast należne nam wolne w okresie świąt Bożego Narodzenia wypadły akurat w okresie końcowym studenckich egzaminów – jak mogłem nie przyjść na egzamin i powiedzieć uczniom, że nie dostaną końcowej oceny? Teoretycznie powinniśmy być też ubezpieczeni od następstw nieszczęśliwych wypadków. Szkoła twierdziła, że załatwi się to później. Tradycyjnie kręcili, polecam więc ubezpieczyć się we własnym zakresie.

Nasze i znajomych doświadczenie skłania do wysnucia tezy: „kiedy mamy w ręku podpisany kontrakt, tak naprawdę nie oznacza to, że będzie tak, jak przedstawia to nasz dokument”. Właściwie można być pewnym, że będzie wiele niezgodności. Mamy negatywne doświadczenie i spotkaliśmy mnóstwo nauczycieli, którzy mieli podobne problemy. Niestety Chińczycy nie przywiązują wagi do obietnicy (pisemnej lub słownej), więc mając kontrakt najlepiej nastawić się, że to nie Europa, a umowa pomiędzy dwom stronami rządzi się własnymi prawami.

kontrakt - wszystko czarno na białymWspomnę jeszcze, że kontrakt posiada swój okres próbny, zwykle na dwa lub trzy miesiące. Jest to czas kiedy szkoła może zrezygnować z twoich usług. Oczywiście zwalniając cię musi podać rzetelne powody dotyczące twojej niekompetencji, niedbałości lub nieprzestrzegania umowy zawartej w kontrakcie. Może chodzić tutaj np. o opuszczanie zajęć, kiepską metodykę, wygłaszanie poglądów sprzecznych z oficjalnymi, na tematy religijne, kulturalne, polityczne, o Tybecie, Tajwanie itp. Stosuje się również kary finansowe wobec nauczycieli opuszczających lub spóźniających się na zajęcia. Teoretycznie za zerwanie kontraktu z powodów nie objętych w umowie, strona zrywająca płaci karę w wysokości od 500 do 2000 dolarów amerykańskich. Również związki miłosne nauczycieli ze studentkami, a nawet z innymi chińskimi nauczycielami, są bardzo źle widziane przez szkołę i można spodziewać się nieprzyjemności.

Po okresie próbnym (w naszym przypadku tylko dwa tygodnie) szkoła podała nam więc nowy kontrakt, który zawierał już konkretne daty rozpoczęcia umowy. I to byłoby zupełnie w porządku, ale nam podano kontrakt, który posiadał datę końcową już za dwa miesiące! Uczelnia w ten sposób chciała nas oszukać, aby nie płacić za szkolne wakacje, bo chcieli podpisać kolejny kontrakt w momencie rozpoczęcia następnego semestru (zamiast rocznego – dwa półroczne). Nie zgodziliśmy się na podpisanie dokumentu o zmienionych datach wygasania jego ważności. Od tego momentu rozpoczął się horror – nie chciano respektować żadnych starych reguł kontraktu, uczelnia kombinowała, jak coś zmienić na swoją korzyść materialną. Otrzymaliśmy tłumacza, którego zadaniem było pośredniczyć między nami, a szkołą. Niestety okazał się on dobrym tłumaczem tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Na większość moich emaili nigdy nie dostałem żadnych odpowiedzi. Jednym słowem ignorancja i nieuczciwość. Najgorsze w tym całym systemie był fakt, że tak naprawdę nie mieliśmy gdzie się odwołać. Nie umieliśmy znaleźć organizacji, która by reprezentowała nasze prawa - agencja po zgarnięciu prowizji była dla nas, można powiedzieć, agresywna i obojętna.

nasza klasaJak wyglądają lekcje? Przede wszystkim bałem się o swój poziom angielskiego, szczególnie jeśli chodzi o gramatykę. W Polsce nie odważyłbym się nauczać nawet w podstawówce. Prosiliśmy agencję o nauczanie w klasach początkujących, ale otrzymaliśmy uczelnię, która w swojej nazwie ma „uniwersytet” (do końca jednak sami nie mamy pewności, czy był to college, czy uniwersytet). Nasi dwudziestolatkowie mieli za sobą teoretycznie średnio po 5-7 lat nauki języka angielskiego. Jednak na nasze szczęście poziom władania nim w praktyce okazał się nie najwyższy. Problem w Chinach polega na tym, iż uczniowie mimo dobrej wiedzy teoretycznej (w tym przede wszystkim gramatyki), nie potrafią tego wykorzystać w praktyce. Naszym głównym zadaniem więc było ośmielenie uczniów do mówienia. Bo trzeba przyznać, że studenci byli bardzo nieśmiali, szczególnie w obecności obcego z „zachodniej kultury”. Trzeba było ich oswoić, zainteresować, osłuchać, zmotywować itp. Przed pierwszymi zajęciami pytam – „czy dostaniemy jakieś materiały do nauczania”? „Hmm, a co byście chcieli?” - odpowiada pytaniem nauczyciel. „No, jakąś książkę, kserówki, plan nauczania, informacje o poziomie klas, co już przerabiali, cokolwiek”. Nic nam nie powiedziano. Na terenie uczelni miało być ponad 100 innych obcokrajowców, myśleliśmy, że w razie kłopotów, to od nich moglibyśmy dostać jakieś pomocne wskazówki i materiały. Ale ani książek, ani innych zagranicznych nauczycieli nie było. Na pierwsze zajęcia wchodziłem więc na żywioł – nie znałem poziomu klasy. Doznałem też szoku kiedy okazało się, że na zajęciach nie mam 18 uczniów, tylko 80 (w języku angielskim to bardzo podobne w wymowie liczebniki). Ostatecznie po paru tygodniach załatwiono nam dwie książki, ale nie były one najlepsze, zresztą, uczniowie tych książek i tak nie mieli. Program nauczania ułożyliśmy sobie sami, a w znajdywaniu pomocy dydaktycznych nieocenioną rolę spełnił internet. Oczywiście szkoła do końca trzymała nas w dezorganizacji, zmieniając plany lub ogłaszając decyzję w ostatniej chwili. O egzaminach z niektórymi klasami dowiedziałem się parę dni wcześniej. Każdy normalny nauczyciel wie, że wystawianie ocen tylko za egzamin końcowy jest niemetodyczne i niesprawiedliwe. Ale jak mogę prowadzić systematyczną naukę, sprawiedliwy system oceniania za włożoną pracę przez cały semestr, kiedy zmiany klas, godzin, egzaminów itp. nie pozwała na jakiekolwiek planowanie. Teoretycznie powinniśmy dostać osobę koordynująca naszą pracę, ale u nas nikt nie dbał o poziom nauki. Byliśmy tam tylko po to, aby podnieść prestiż uczelni, która to zatrudnia obcokrajowców.

W systemie naszej szkoły rozróżniam dwie grupy ludzi. Grupa pierwsza to nauczyciele i zwykli pracownicy biurowi, którzy w większości przypadków byli bardzo pomocni, mili i efektywni. Druga grupa to władze, które wydawały decyzje. Niestety ta pierwsza grupa, dużo liczniejsza, bardzo często była uzależniona od tej wyższej grupy i mimo chęci, nieraz po prostu miała związane ręce i nie mogła nam pomóc. Z władzami mieliśmy kontakt głównie na bankietach (zbojkotowanych przeze mnie w drugim semestrze), kiedy to wraz z wypitą wódką znikały bezpowrotnie wypowiedziane obietnice.

nasze miasteczko studenckieMieszkaliśmy na terenie miasteczka studenckiego, tylko my i studenci. Pozostali chińscy nauczyciele mieszkali poza murami szkoły, w warunkach dużo przyjemniejszych. Jechaliśmy tutaj z informacją, że mieszka tu blisko 100 zagranicznych nauczycieli, ale tłumacz w końcu nas oświecił: „Nie, nie ma stu, ale jest pięciu”. „No, nie jest źle, pięciu też dobrze. A z jakich krajów są?”- pytamy w drodze z lotniska na kampus. „Właściwie to dwóch wyjechało, a jeden się przeniósł” - miota się tłumacz. „Ok, a tych pozostałych dwóch skąd jest?”. Odpowiedź zbiła nas z nóg - „Wy jesteście tymi dwoma”. Tak więc okazało się, że nie tylko nie ma ani jednego nauczyciela z zagranicy (i nigdy nie było na dłuższy czas), ale również w całym miasteczku nie ma innych obcokrajowców. Przepraszam, tłumacz powiedział nam, że jest fabryka, w której pracują Koreańczycy:) Mieszkanie w takim „małym” miasteczku ma swoje plusy i minusy. Co prawda wg niektórych źródeł jest tu aż 1.2 miliona mieszkańców, ale w centrum nie ma nawet 4-piętrowej zabudowy. Ja lubię duże miasta, bo tam są duże możliwości - szczególnie w znaczeniu imprez kulturalno-sportowo- towarzyskich. Najbardziej przerażony byłem w dniu przyjazdu do Yishui – wjeżdżaliśmy do miasteczka o godzinie 23, ciemne ulice straszyły pustką, widzieliśmy tylko fabryki i niskie betonowe budynki. Byliśmy przekonani, że jesteśmy na totalnej wsi. Spacer po miasteczku studenckim dnia następnego wydawał się tylko potwierdzać strach o „zadupiu”, gdzie wylądowaliśmy na rok czasu. Jedliśmy śniadanie w szkolnej restauracyjce, gdzie zamawia się dania w kuchni umieszczonej na podwórzu małego zaniedbanego domku. Po skończeniu posiłku nastąpił moment, który z całego pobytu w Chinach wspominam z największą ulgą – otóż wyszliśmy główna ulica Yishuiprzez ową restauracyjkę drugimi drzwiami i naszym oczom ukazała się ulica pełna samochodów, motorów, pieszych, sklepików itp. To był cud, jakby przejście na drugą stronę lustra – „byliśmy uratowani”, po mleko nie będzie trzeba chodzić do stodoły:) Nie było więc tragedii, ale w naszym miasteczku nie było nic tak naprawdę wartego odnotowania - żadnego kina czy teatru anglojęzycznego, żadnej imprezy sportowej, żadnego pubu gdzie można byłoby pójść na piwo. Z pubem też nie przesadzam – po godzinie 21 miasteczko śpi (jedyne otwarte były kluby rozrywki KTV, ale tam zamawia się ze znajomymi własną salkę, czyli trzeba przyjść z grupą osób). A my nie mieliśmy z kim przyjść – nauczyciele prowadzili wzorowy przykład idealnej rodziny, a więc na spotkania towarzyskie wieczorami się nie wychodzi. Studenci natomiast byli zamknięci w akademikach nawet w weekendowe wieczory. Natomiast przewagą mieszkania w małej mieścinie było poznanie prawdziwych Chin, normalnego zwykłego codziennego życia. Byliśmy taką samą atrakcją dla miejscowych, jak oni dla nas. Ogólnie gdziekolwiek się pojawialiśmy, budziliśmy sensację, sklepikarze wyciągali aparaty, taksówkarze podjeżdżali kiedy biegaliśmy, właściciele restauracyjek gościli nas z taką uprzejmością, że jeść u nich było samą przyjemnością. Właściwie ludzie na ulicy zrobili na nas bardzo pozytywne wrażenie – uśmiechnięci, pomocni i uczciwi.

dormitorium studentówCo do studenckiego życia – zaskoczyło nas. Biedacy mieli o 6 rano pobudkę, wspólną gimnastykę, potem przygotowania do zajęć. Od godziny 6:30 rano do 21:00 spędzali dzień w chłodnych klasach (z przerwami na posiłek). O godzinie 21:30 akademik był zamykany na klucz, a pół godziny później gaszono światło (zimą nawet wcześniej)! Podczas oficjalny ch zajęć akademik też był zamknięty, studenci powinni się uczyć cały dzień (jest też czas wyznaczony na samokształcenie się bez nauczycieli). W maju wydarzyły się dwa wypadki na terenie uczelni - władze uczelni w idiotyczny sposób rozwiązały problem - zakaz wychodzenia z akademików podczas przerwy obiadowej! Wolna od nauki była tylko sobota, a w niedzielny wieczór uczniowie wracali do klas – niestety powrót do akademika bez zmian. Szkoda mi studentów – najlepszy czas ich życia w takim rygorze. A czy my powinniśmy jednak narzekać na nasze warunki mieszkaniowe? W studenckim pokoju, o połowę mniejszym od naszego, mieszkało sześciu uczniów, nie lampiony idą do niebamając ogrzewania (zimą w pokojach około 10°C). Do tej pory nie wiem, czy to żelazna szkoła wychowania, czy też oszczędność prądu? Z drugiej strony przecież to dorośli ludzie, po wyjściu ze szkoły będą mieli około 22-25 lat i niedługo potem będą zakładać rodziny. A tutaj akademiki są podzielone – dziewczyny w jednym, chłopcy w drugim budynku. Nawet dzienna wizyta osobnika w akademiku płci przeciwnej była zakazana i nie do pomyślenia.

Mimo tak sporej powyższej krytyki nadal polecam wyjazd do Chin. Lepiej jednak nastawić się, że będzie inaczej, niż obiecują. W razie wypadku, gdy szkoła przekroczy linię twojej wytrzymałości psychicznej, możesz wsiąść w samolot i wrócić do kraju (albo w pociąg i ciekawie przemierzyć Syberię). W naszym przypadku nie był to wyjazd zarobkowy, tylko dla przygody i nowego doświadczenia. I właściwie cel osiągnęliśmy, bo poza finansowymi problemami związanymi z kontraktem, wszystko było w najlepszym porządku. Najważniejsze w tym wszystkim to fakt, że poznaliśmy Chiny dokładnie, w tych jasnych i ciemniejszych barwach. Decyzji o przyjeździe nie żałujemy i nie wykluczamy powrotu, oczywiście na inną uczelnię, prawdopodobnie też w cieplejsze rejony.

powrót na początek strony