English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Moje podróże

O podróżach ogólnie
Moi podróżniczy "Guru"

Moi podróżniczy "Guru"

Jak większość z Was, mam swoich podróżniczych "Guru". Kazimierz Nowak, Jon Muir oraz Mike Horn to dla mnie wzory odwagi i pasji, przekładania ciekawości poznania świata na pierwszy życiowy plan. I co najważniejsze – wytrwałość w dążeniu do postawionych przez siebie celów. Jestem dla nich pełen podziwu i uznania.

Nie mogę i nie chcę porównywać się do autorytetów. Możliwa jest zaledwie tylko śladowa forma identyfikacji. To co pcha nas w świat to pasja podróżowania, odkrywania niewiadomego i chęć poznania, próbowania. Ich dokonania są dla mnie motywujące i inspirujące.

Imponuje mi również sportowy aspekt ich wyczynów, łączyć aspekty wysiłku fizycznego w podróży. Bo jakże milej dotrzeć do odległej lepianki pieszo (lub rowerem) z plecakiem na ramionach po wielodniowej wędrówce, aniżeli podjechać tam samochodem pełnym turystów. My odbieramy taką sytuację inaczej, jak również nasi lokalni gospodarze. Poza tym tak jak moi guru, lubię kiedy wyprawa zaczyna się i kończy w jakiś geograficznych ważnych punktach (np. przylądki), gdyż musi być punkt docelowy, kiedy chodzi o długotrwały wysiłek - kwestia motywacji do dalszej drogi.

Czasami media opisują moich bohaterów jako szaleńców. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Po prostu mają oni marzenia i dążą do ich realizacji. Zdawali sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia i przygotowali się do tego rewelacyjnie. Zrobili tyle, na ile pozwalały im środki finansowe i fantazja, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Co prawda zapłacili wysoką cenę (rozłąka z rodziną i wyniszczenie organizmu), ale mam nadzieje, ze nigdy tego nie żałowali.

Pierwszym moim autorytetem jest Kazimierz Nowak, Polak. W latach 30-tych ubiegłego stulecia wziął swój ciężki stalowy rower i ruszył na podbój Afryki. Wystartował z Przylądka Północnego czarnego kontynentu, aby po 30 miesiącach znaleźć się po jego przeciwnej stronie. Stamtąd ruszył w drogę powrotną, drogą zachodnią, bez dobrych map, bez znajomości lokalnych dialektów. Poza rowerem jechał też konno, spływał łódką Rzekę Kongo, przeprawiał się z wielbłądzią karawaną przez Saharę. Zakończył swoją odyseję po 5 latach!!!

Nie tylko podróżował, ale również ciekawie pisał. Parę lat temu Łukasz Wierzbicki pozbierał jego reportaże z „Gazety Poznańskiej” i wydał książkę. Dzięki temu mogłem poznać wielkiego podróżnika, fantastycznego reportera, zobaczyć jego oczami nieistniejący już świat. Podróż zmieniła też jego wizje polityczne, kiedy zobaczył jak kolonizatorzy traktują podbite ziemie i ich mieszkańców, po powrocie do Polski został czynnym przeciwnikiem kolonializmu.

Moim zdaniem nie da się powtórzyć tej wyprawy. Tzn. przejechać rowerem kontynent tak, ale okoliczności i postęp Afryki 80 lat później to zupełnie inna historia. Kilka przykładów:
1. techniczne - ciężki masywny (stalowy) rower bez przerzutek, ciężki sprzęt kempingowy
2. drogi i oznakowanie - dosłownie brak ścieżki lub sypka szutrowa nieprzyjemna nawierzchnia (co dopiero po opadach), dziesiątki rozwidleń bez drogowskazów, brak dobrych szczegółowych map (a co dopiero GPS i licznik rowerowy)
3. język - nawet jeśli Kazimierz Nowak znał obce języki, często lokalni ludzie ich nie znali. Teraz komunikacja z miejscowymi jest "o niebo łatwiejsza"
4. dzikie zwierzęta - obecnie jest ich mniej i są zamykane w parkach narodowych (teraz nawet cię rowerem nie wpuszczą), ale wtedy stanowiły prawdziwe zagrożenie dla samotnego wędrowca
5. biały człowiek w Afryce - chyba jedyna przewaga Kazimierza Nowaka nad obecnym podróżnikiem. W latach 30-tych biały budził respekt i był "nietykalny", ale z drugiej strony tam gdzie kolonizatorzy jeszcze nie dotarli, "dzicy" byli nieprzewidywalni. Dzisiaj biały jest często okazją do napaści lub okradzenia

W 2009 roku ruszyła sztafeta szlakiem Kazimierza Nowaka. Zorganizowali ją ludzie, których historia naszego rodaka poruszyła, pragną przybliżyć światu jego sylwetkę, a przy okazji poznać trochę Afryki i smak ciężkiej przeprawy. Sztafeta ma zakończyć się po 2 latach, zapraszam na stronę www.AfrykaNowaka.pl

Niestety swoją pasję przypłacił zdrowiem, gdyż malaria wyniszczyła na tyle jego organizm, iż zmarł po paru latach od powrotu do kraju. Polecam książkę „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd 1931-1936” oraz stronę poświęconą Kazimierzowi Nowakowi.

Drugi mój „guru” to Australijczyk Jon Muir. To kolejny przykład wielkiej ambicji. W wieku 16 lat zobaczył film o zdobywaniu Mt. Everestu – rzucił szkołę i robił wszystko, aby zostać himalaistą. Dekadę później zdobywał najwyższy szczyt świata – samotnie i nową drogą! W swoim dorobku ma też zdobyte oba bieguny, czy blisko 2-miesięczne samotne opłynięcie kajakiem wzdłuż wybrzeży Cape York.

Największym jego wyczynem jest jednak samotny pieszy trawers Australii. Oryginalność jego ekspedycji nie polega tylko na treści, ale także na formie – była to wyprawa zupełnie bez czyjejkolwiek pomocy, bez zaopatrywania się po drodze. Niósł z sobą strzelbę i wędkę, zbierał rośliny, gotował co znalazł lub upolował, odsalał wodę. Jakby tego było mało, nie używał żadnych elektronicznych systemów nawigacji (GPS), posiadał tylko kompas i mapy.

Na ten spacer z Port Augusta u wybrzeży Oceanu Południowego, do osady Burketown na północy kraju, w Zatoce Carpentaria, wziął z sobą pieska (piesek otruł się pod koniec drogi). Ciągnął też dwukółkowy wózek o wadze 122 kg. Startował czterokrotnie, gdyż z powodu pogody lub sprzętu trzykrotnie musiał przerywać swoją podróż. Dopiero czwarta próba zakończyła się powodzeniem. Ten 2,500 km marsz zrobił w przeciągu 128 dni (4 miesiące).

Polecam jego książkę i film o tym samym tytule „Alone Across Australia”. Więcej informacji na stronie www.sharkisland.com.au

Trzeci niesamowity człowiek to Mike Horn, urodzony w RPA. Dla niego wszystko jest proste, bo przecież wystarczy spróbować. Przy tym jest skromny, nie robi z swoich wyczynów wielkich historii, chociaż na takie miano zasługują. Kiedy opowiada, widać w jego oczach pasję.

Chciał jechać na letnie igrzyska, ale w latach 70/80 RPA było odrzucone z areny międzynarodowej za stosowanie rządów apartheidu. W zamian pojechał na wojnę do Angoli. Przeżył i wiele się nauczył. Potem uciekał z kraju, przyjęła go Szwajcaria. Długo szukał pracy, aż w końcu ktoś zezwolił mu myć gary w kuchni. Jak tylko przyszła zima, nauczył się jeździć na nartach i po 3 tygodniach był już instruktorem! Potem został instruktorem w spływach pontonowych i paralotni, a z czasem sporty ekstremalne zostały jego pracą na pełny etat. Został rekordzistą świata w wolnym spadzie z wodospadu (22 metry).

Jego pierwszy wielki wyczyn to samotny, bez wsparcia z zewnątrz, trawers Ameryki Południowej z wybrzeży Oceanu Spokojnego, do ujścia Amazonki w Atlantyku. Było to 10 dni po tym, jak złamał kolano. Najpierw wspinał się po Andach, potem sfrunął paralotnią nad źródło Amazonki. Tam wskoczył do niej na niesionym cały czas na plecach „body board” (wygląda jak miniaturka deski surfingowej). Katarakty były tak wielkie, że kolano roztrzaskał sobie po raz drugi. Wyboru jednak nie miał, musiał płynąć dalej, gdyż był setki kilometrów od cywilizacji. Mieszkał i żył na rzece, po 6 miesiącach dopłynął do słonej wody Atlantyku.

Potem wpadł na kolejny niesamowity pomysł. Pragnął bowiem okrążyć świat wokół równika. Musiał się tylko nauczyć żeglować. Parę miesięcy później wystartował z Gabonu i przypadkiem pobił rekord najszybszego samotnego przepłynięcia Atlantyku. Potem przechodził dżunglę amazońską, gdzie został ukąszony przez jadowitego węża. Podał sobie surowicę i przeżył. Zmienił przez to podstawowy cel swojej podróży – przetrwanie stało się jego priorytetem. Najtrudniejsze jednak, i niestety najsmutniejsze, to Mike'a doświadczenie, że największym niebezpieczeństwem w podróży nie jest dżungla, woda, ogień, lawiny, szczeliny czy dzikie zwierzęta. Najgorsi i najbardziej niebezpieczni są ludzie. W Kolumbii przemierzał bowiem tereny należące do właścicieli karteli narkotykowych – poczuł, że ktoś ma nad nim władzę, może go zabić. Uwierzono mu jednak w jego historię (niósł z sobą swoje publikacje w magazynach) i puszczono dalej. Potem wspiął się na ekwadorskie 5-cio tysięczniki, no i zjechał rowerem do Oceanu Spokojnego. Ten przemierzył jachtem, ale indonezyjskie wyspy powitały go strzałami. Znowu wojna domowa. Przeszedł i te trudności, aż w końcu stanął na afrykańskim kontynencie. Ostatnia część tej podróży to trawers Czarnego Lądu. Doświadczenie w dżungli miał już spore, zresztą Afryka to jego dom. Tym razem rebelianci w Kongu Demokratycznym wzięli go jako zakładnika. Kiedy go jednak wypuszczono, to bez problemów dotarł do wybrzeży Gabonu, gdzie po 17 miesiącach zakończył okrążenie równika. Jest to dla mnie rekord świata, pomysł i wykonanie „nie do pobicia”.

W trakcie próby zdobycia Bieguna Północnego (jak zwykle samotnie, bez wsparcia z zewnątrz, bez użycia silnika czy psich zaprzęgów), kiedy cel był już blisko, poluzowało mu się zapięcie od butów. Przy temperaturze 50 stopni poniżej zera groziło to katastrofą, gdyż zimno dostawało się do stopy. Jedyną możliwością było ściągnięcie rękawic i zabezpieczenie obuwia. Ta 45 sekundowa akcja zakończyła się jednak odmrożeniem palców. Przez kilka dni Mike nie przyznał się nikomu (łączność satelitarna). Kiedy jednak palce były nadal czarne, groziła mu gangrena i możliwa amputacja rąk, zrozumiał, iż zdobycie bieguna za cenę rąk nie jest tego warte. Zadzwonił po pomoc. Pierwszy raz na wyprawie natura pokonała go. Stracił tylko opuszki palców. Parę lat później wraz z Norwegiem Borge Ousland zdobyli Biegun Północny zimą, jako pierwsi ludzie na świecie dotarli tam bez światła słonecznego.

Innym ciekawym pomysłem było okrążenie Północnego Koła Podbiegunowego. Znowu jachtem, pieszo i na nartach, non-stop przez ponad dwa lata trawersował 20,000 km mroźnych terenów Norwegii, Grenlandii, Kanady, Alaski i Rosji. Oznaczało to, iż przebywał tam również przez dwie zimy, czyli brak światła dziennego oraz baaaardzo niskie temperatury. Raz eksplodowała mu kuchenka paliwowa i stracił prawie cały swój ciepły ekwipunek. Zbudował prowizoryczne iglo i cudem przeżył dwa dni bez porządnego ciepłego schronienia, zadzwonił po zrzut nowego sprzętu i kontynuował ekspedycję! Podczas swojego opływania tych nieprzyjaznych terenów Mike Horn opowiadał: „żegluga wśród gór lodowych, wysokich fal, silnych wiatrów, wszystkiego zamarzającego na łodzi – to wszystko czyni żeglugę niezwykle….” - no właśnie, jakiego określenia spodziewalibyście się? Większość ludzi prawdopodobnie powiedziałaby „trudną, męczącą, niebezpieczną, ryzykowną itp”, no i mieliby rację. Mike emocjonalnie określił to „interesującą”. Niby niewielka różnica, ale tym zyskał u mnie dodatkową sympatię.

Próbował innych rzeczy, bo ciągle szukał nowych wyznań. Nie wszystkie projekty się udawały – podczas jednej ekspedycji zdobył bez użycia tlenu „zaledwie” dwa ośmiotysięczniki, a planował cztery. Mało "gadania", a dużo odwagi i działania, może być inspiracją dla każdego.

Teraz zajmuje się promocją ochrony środowiska, obecnie jest na 4-letniej wyprawie okrążającej świat, z zahaczeniem o oba bieguny. Na pokładzie swojego jachtu „Pangea” gości młodzież z całego świata, pokazując im naszą piękną planetę organizując im niepowtarzalne atrakcje. Robi rzeczy też dla innych, nie tylko dla siebie.

Polecam jego stronę www.mikehorn.com , a pozostałe wyprawy można również pooglądać na YouTube