English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

<< polecam książki

Wstęp

Witam wszystkich,

Na stronie Beaty Pawlikowskiej zaczęło wrzeć z wyniku poniższego wykazu błędów. Komentarze pojawiły się w Księdze Gości oraz w Dziennikach z 1, 2 i 3 sierpnia. Poniższy tekst wpisałem w najbardziej rozbudowanym wątku: Dziennik - zapis z 1 sierpnia - W stanie równowagi. Pragnę więc przedstawić swój punkt widzenia dotyczący tamtejszych komentarzy, jak i tych znajdujących się na dole tej strony.

Proces
krokodyl różańcowyWykaz błędów, jak będę nazywał artykuł, który umieściłem poniżej, nie wyglądał tak od razu. To był długi proces. Zaczęło się od czytania książki "Blondynka w Australii" (luty/marzec). Wkrótce zorientowałem się, że są tam błędy. Nie merytoryczne, ale fakty o Australii. Coraz więcej, coraz częściej, coraz bardziej poważne. Chwyciłem za długopis i je spisałem.

Praca
Posiadałem potencjalną listę błędów. Było ich około 15. Przyszedł czas, aby usiąść, czytać, szukać, sprawdzać. Bardzo czasochłonne. Przekroczyłem granicę, gdzie praca przestała sprawiać mi przyjemność. Byłem na siebie wściekły, dwa tygodnie wyjęte z życiorysu. Należę jednak do osób, które jak już coś zaczną, to nie potrafią się wycofać.

Co powinienem zrobić?
Oto oświadczenie znajdujące się na produktach National Geographic -
„Największa na świecie organizacja naukowa i oświatowa – towarzystwo National Geographic - powstała w 1888 roku, aby rozwijać i upowszechniać wiedzę geograficzną. Od tego czasu Towarzystwo finansuje wyprawy naukowe i prace badawcze oraz popularyzuje wiedzę o świecie wśród ponad 9 milionów swoich członków”.
Co powinienem zrobić widząc takie twierdzenie w wydaniu, gdzie aż roi się od błędów? NG było dla mnie symbolem, marką jakości, wierzyłem w to co piszą, czego uczą o świecie. Do chwili sięgnięcia po książkę „Blondynka w Australii”. Czy powinienem więc narzekać i pozostać biernym, czy wziąć sprawę w swoje ręce i spróbować coś zmienić?
Dlatego powtarzam, że głównym winowajcą całego zamieszania nie jest Pani Beata Pawlikowska, lecz jej wydawca. Mój wykaz błędów nie powstałby, gdyby to było wydanie prywatne. Również pragnąłbym zwrócić uwagę na fakt, że nie krytykuję stylu pisarskiego Pani Beaty, to jest sprawa indywidualnych upodobań. Chodzi mi tylko o błędy dotyczące zniekształconych lub nieprawdziwych informacji o Australii.
Książka albumowa nie musi podawać szczegółowych historycznych, zoologicznych czy geograficznych informacji. Taki album ma się czytać łatwo i przyjemnie, ale jeśli jednak autorka decyduje się podawać jakieś fakty, to powinny być one prawdziwe. Szczególnie kiedy wydawana jest pod patronatem National Geographic.

Frustracja
Birdsville HotelWyselekcjonowałem błędy, napisałem do National Geographic i do Pani Beaty Pawlikowskiej (25 kwiecień). Błąd – sprostowanie, bez komentarzy. Odpowiedzi na tamtego emaila nie doczekałem się. I to było frustrujące. Cała sprawa skończyłaby się od razu, gdyby NG lub Beata Pawlikowska odpowiedzieli na mojego emaila. Wykaz błędów prawdopodobnie nie ujawniłby się publicznie.

Aby jednak cała praca nie poszła na marne (poza rozwojem swojej wiedzy), z poczucia bezsilności dopisałem więc złośliwe komentarze „moja teoria błędów autorki” i wysłałem emaile do najbliższych znajomych. Spodobało się, zachęcano mnie do publikacji na stronie, ale zwrócono mi słusznie uwagę, abym uważał z osobistymi komentarzami. Górę jednak wzięły emocje i komentarze zostały. Na stronę wrzuciłem wykaz błędów w połowie czerwca.

To jeszcze nie koniec?
Pojawiło się kilka komentarzy znajomych, emocje opadły, wydawało mi się, że to koniec historii. Dopóki nie otrzymałem emaila do osób wyżej postawionych w National Geographic Polska. Napisałem więc do nich (22 czerwiec). Niespodziewanie, kilkanaście godzin później, otrzymałem odpowiedź - nie od NG, lecz od Pani Beaty Pawlikowskiej!

Pani Beata napisała kulturalnie, przeprosiła za brak wcześniejszej odpowiedzi, powołała się na źródło wiedzy, po czym przeszła do odpowiedzi w liście błędów (umieściłem je dzisiaj na stronie, 8 sierpień). Chciałbym też przypomnieć, że autorka odpowiadając na wykaz błędów, prawdopodobnie nie widziała jeszcze komentarzy na mojej stronie.

Każdy ma swój styl korespondencji – Pani Beata odpowiedziała ekspresowo na pierwsze 17 błędów, a o pozostałych dwudziestu paru błędach, autorka napisała:
„Jeśli czas mi pozwoli, chętnie wrócę do Pana listu i odpowiem na pozostałe”.
Dla mnie było jasne, że po pierwsze czekam na dalszą zapowiedzianą odpowiedź, po drugie zanim odpiszę, muszę najpierw zdobyć i przeczytać książkę, na którą powołała się Pani Beata. Niestety po jej przeczytaniu doszło mi znowu pracy. Poza kilkoma nowymi błędami, kwestia korzystania z czyjeś pracy.

Konsekwencje
Bungle Bungle NPPrzede wszystkim nie miałem pojęcia, że cała sprawa może zajść tak daleko. Zbyt daleko. Nikt chyba nie lubi krytyki, ale można się na niej uczyć, krytyka dobrze przyjęta może być konstruktywna. Moje komentarze w wykazie błędów są złośliwe, ale mam nadzieję, że nie obraźliwe. Niektórym się podobają, niektórych śmieszą, innych rażą i wydają się niesmaczne. Tych ostatnich przepraszam.
Wyciągnę wnioski na przyszłość, jeśli kiedyś jeszcze będę oceniał publicznie czyjąś pracę. Z pewnością będę bardziej uważał na swoje prywatne komentarze (nie będę ich jednak tym razem usuwał, żeby nowi czytelnicy mogli zrozumieć, skąd wzięła się ta cała dyskusja). Pewnie więcej zyskałbym, gdybym zachował się bardziej profesjonalnie i pozostał z emocjami z boku. Nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem, sam sobie piwa nawarzyłem, sam je wypiję.

Mam nadzieję, że Pani Beata też się czegoś nauczyła i jej książki staną się lepsze. Bo Pani Beata ma talent pisarski, trochę pracy w sprawdzaniu faktów i miejmy nadzieję, do podobnej sytuacji już nie dojdzie. Z całej sytuacji coś straciłem i zyskałem. Opinie czytelników są różne, ale skoro są też te negatywne, to znaczy, że mogłem to zrobić lepiej. Z drugiej strony zdobyłem wiedzę i ironia losu – dwa tygodnie temu dostałem nowy przedmiot do nauczania – historia, geografia, kultura, fauna i flora oraz atrakcje turystyczne Australii. Mając w ławce dorosłych studentów, w tym nawet starszych od siebie rdzennych Australijczyków, czułem się bardzo dobrze przygotowany. W sporej mierze dzięki zaistniałej sytuacji.

Podsumowanie
Great Ocean RoadTo nie jest wojna Michał kontra Beata. Doszło do wymiany zdań między nami. Dołączyli się czytelnicy, Wasze opinie są mile widziane, nawet te krytyczne. Dopóki atakują problem, nie osobę. Z boku pozostał jednak, moim zdaniem, główny winowajca całego zamieszania – National Geographic.
Nie żałuję tego co zrobiłem, nie jestem też z tego dumny. Technicznie wydaje mi się, że wykonałem dobrą robotę wynajdując i prostując błędy. Dodając komentarze, sam się prosiłem o krytykę. Mam więc tutaj jeszcze pole do poprawy.
Dzisiaj odpisałem też prywatnie Pani Beacie Pawlikowskiej. Nie wdałem się jednak w dyskusję na temat odpowiedzi na konkretne błędy, jeśli nie widziałem powołania się na wiarygodne źródło. Jak znajdę, że wskazany przeze mnie błąd nie był błędem, to umieszczę tę informację na swojej stronie.

Co Ty możesz zrobić?
Możesz wyrazić swoją opinię na na mojej stronie, na swojej, na blogu Pawlikowskiej.
Możesz podyskutować na temat błędów - sprostować, potwierdzić, podważyć każdy z wypisanych przez mnie. Czyniąc to, prosiłbym o podanie źródła informacji.
Jeśli zgadzasz się z faktem, że National Geographic powinien bardziej dbać o swoje wydania - napisz do nich. Jeden email raczej nic nie zmieni, ale kilkaset być może tak. Może doczekamy się ich odpowiedzi.
Cenię sobie również, jeśli osoba potrafi podpisać się imieniem.

Pozdrawiam Serdecznie,
Michał Kozok

Bungle Bungle NPNajpierw sprawa oczywistego plagiatu. Cytowanie za Wikipedią to jedna sprawa, ale korzystanie z książki "1788" to już lekkie nadużycie.

podaję błędy pierwszorzędne, które można było łatwo sprawdzić i wyeliminować. Nie powinno ich w ogóle być, ilościowo i jakościowo. Są to błędy oczywiste - daty, geografia, historia itp.

Potem dodałem błędy drugorzędne, czyli również nie powinno ich być, ale można już przy nich dyskutować, bo autorka mogła używać skrótu myślowego, metafory, nie zawsze trzeba brać je dosłownie. Jednak to nie wydawnictwo „Kalafior” wydało tą książkę, lecz National Geographic. Mogłem je pominąć, ale było ich zbyt dużo. Jest to tzw. czepianie się.

Na koniec dorzuciłem anomalie pogodowe, zdjęcia oraz podsumowanie. Dołączyłem też kilka niezależnych ciekawostek, które szczególnie spodobały mi się podczas czytania innych lektur. 



Książka Davida Hilla "1788"

Beata Pawlikowska skorzystała w bardzo dużym zakresie z książki Davida Hilla „1788”, nie powołując się jednak na źródło. Wydaje mi się, że jeśli nawet byłoby to legalne, to wypadałoby podziękować komuś za skorzystanie z pracy. A czytelnik, jeśli byłby zainteresowany tematem, wie po co sięgnąć do dalszej edukacji.

100% dowodem na kradzież pracy jest użycie cytatu Arthura Bowes Smyth na str 120. Nie rozumiałem, dlaczego na ten sam cytat Hill i Pawlikowska powołują się na różne źródła.
Odpowiedź jest trochę smutna. Pani Beata przepisała z bibliografii książki "1788" nazwisko autora cytatu, ale potem przez pomyłkę przepisała zły tytuł książki, z innej, poniższej pozycji. Według przykładu:
Adam Mickiewicz - "Pan Tadeusz"
Henryk Sienkiewicz - "Krzyżacy"
Pani Beata utworzyła z tego Adam Mickiewicz - "Krzyżacy".

Mało tego, pani Beata po przypisie pod cytatem przytacza gdzie taką książkę można znaleźć, czyli bibliotekę stanową w Sydney (Hill również tak czynił). Wygląda to jednak tak, że pani Beata sama szukała źródeł w tejże bibliotece. To już nie jest pomyłka, zwykły błąd, to już jest świadome działanie. Szczegóły poniżej.

W przypisie Pani Beaty autor cytatu Arthur Bowes Smyth pisał swoje przemyślenia pod innym imieniem (Bradley), podróżując z Pierwszą Flotą na innym statku (Lady Penrhyn, nie Sirius).
W książce "1788". Beata Pawlikowska na końcu cytatu podaje odnośnik, powołując się na źródło -
Arthur Bowes Smyth – A Voyage to New South Wales, the Journal of Lieutenant William Bradley RN of HMS Sirius, 1786-1792, Sydney 1969, tłum. Beata Pawlikowska.
Na str. 144 w książce Davida Hilla znajdziemy ten sam cytat, zaczynający i kończący się w tym samym miejscu. Autor również podaje odnośnik na str 367, gdzie znajduje się BIBLIOGRAPHY AND FURTHER READING.
Jest on w kolejności alfabetycznej autorów. Pozycja trzecia –
"Bowes Smyth Arthur, A Journal of a Voyage from Portsmouth to New South Wales and China in the Lady Penrhyn (…) by Arthur Bowes Smyth, Surgeon, 1787 – 1789 (…) Sydney, 1979"
Jedno nazwisko poniżej Bowes, pozycja czwarta, znajduje się Bradley. Po prostu Beata Pawlikowska napisała autora Bowes, po czym przez pomyłkę przepisała tytuł „dzienników” z pozycji poniżej, Williama Bradley.

I jeszcze trochę więcej, gdzie i jak w większym stopniu skorzystano z pracy davida.
Rozdział 16 – „W więziennej celi” (str 115-121). Każdy poruszony temat w tym rozdziale można znaleźć w książce Davida Hilla „1788”. Zbiegiem okoliczności Pawlikowska również opisuje historię najmłodszego skazańca, używa przykładu listu Horacego Walpola, podaje wywiad z Banksem, podaje ilość urodzeń, zgonów, wieku, historię dopłynięcia do Botany Bay. Dokładnie tak samo jak to uczynił David Hill na str. 7, 15, 16, 65, 67, 145. Problem nie jest w faktach, lecz w częstym użyciu tych samych konstrukcji zdań, dokładnych tłumaczeń, czasami całych akapitów.

Cytaty –
Str 188 autorka umieściła list Admiralicji do lorda Sydney, tak jak to uczynił Hill na str. 58.
Str 190 – Beata Pawlikowska cytuje opis Aborygenów przez Arthura Bowes Smyth, dokładnie tak samo jak to czyni David na str. 223.



Wykaz błędów pierwszorzędnych:

  str 27 – „Pięć minut spóźniłem się na samolot do Bagdadu. Cały dzień spędziłem na lotnisku, ale nie ma już dzisiaj następnego lotu do Iranu, więc polecę najwcześniej jutro.”
Iran – Teheran, Irak – Bagdad.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Proszę przeczytać ten fragment jeszcze raz. Nie twierdzę, że Bagdad leży w Iranie. Cytuję wypowiedź człowieka spotkanego na lotnisku. Nie wiemy dokładnie dokąd ani jaką trasą chciał lecieć

 

 

str 51 – opis zdjęcia „najstarszy most w Australii, zbudowany w 1829 r.”
Jak widać na zdjęciu obok, most został zbudowany w 1823. A dokładniej rozpoczęto jego budowę, gdyż ukończono go w 1825 roku.
Moja teoria błędu autorki – 3 i 9 są do siebie podobne, szczególnie kiedy wyryte cyfry na kamieniach są trochę stare. Niestety tym razem pudło.

Nie ma już w tym winy autorki, ale przy określeniach "naj" łatwo wpaść w pułapkę. Wiele miejsc, osób, atrakcji przypisuje sobie przydomek najstarszy, największy, najdłuższy itp. Dochodzi przy tym do sprzeczek, a zwykle chodzi o niedokładne określenie kryteriów. Częstym powodem może być podniesienie rangi turystycznej danej atrakcji. Na moście w Tasmanii napisane jest, iż jest to najstarszy most w Australii. Jednak udokumentowane jest, iż pierwszy most w kraju został zbudowany w Sydney w 1816 roku, nazywa się Macquarie Culvert i znajduje się w Botanic Gardens. Pytanie jednak jest, co w tym przypadku zaliczamy do kategorii mostu? Czy np. wiadukt, przepust, kładka itp. czyli konstrukcje łączące przeciwległe brzegi (rzeki, kanionu itp.) są kwalifikowane jako most, czy nie?

Ciekawostka - jaka jest najwyższa góra Australii? Większość książek i przewodników podaje Górę Kościuszki, 2228m. Oczywiście, bo nikt nie będzie się wspinał na drugą najwyższą górę. Australia posiada jednak wyspę Heard, na której znajduje się szczyt Mawson Peak, 2745m. Niestety nie jest łatwo się tam dostać, nie ma tam lotniska. Jest to najwyższa góra Australii jako kraju, a Góra Kościuszki jest najwyższą górą lądu stałego.
Rozumiem, że można przy tym dyskutować. Podaję to tylko jako ciekawostkę. Jednak moim głównym argumentem za Mawson Peak jest przykład Hiszpanii, gdzie sytuacja jest praktycznie taka sama jak w Australii. Najwyższą górą stałego lądu Hiszpanii jest Mulhacen, 3477m. Hiszpania posiada jednak wyspy, na których znajduje się szczyt Teide, 3718m, leżący w Afryce, na Wyspach Kanaryjskich.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
To literówka, czyli błąd korektorski. Bardzo mi przykro. To oczywiste, tym bardziej, że na zdjęciu obok została podana prawidłowa data.

 


Pomnik Jamesa Cooka w Hyde Parkstr 51 – „James Cook przypłynął do Australii w 1717 roku...”
Biorąc pod uwagę fakt, że urodził się 11 lat później, to czemu nie? Autorka powtarza się na następnej stronie, podając już właściwą datę. Po co w ogóle pisać rok, miejsce i nazwisko dwa razy pod rząd?
Moja teoria błędu autorki – autorka prowadziła notatki na bieżąco podczas słuchania przewodnika. Po angielsku wymowa liczb 17 i 70 są bardzo podobne – „seventeen and seventy”. Można więc się pomylić, tzn. nie dosłyszeć.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
To literówka, czyli błąd korektorski. Bardzo mi przykro

 

dalej na następnej str (52) – „Australia od 1770 roku jest częścią Imperium Brytyjskiego. Wtedy właśnie przypłynął tu James Cook...”
Jest czy była częścią Imperium? Pawlikowska sama odpowiada na str 55 – „W 1986 roku (...) ogłoszono właściwą niepodległość Australii, zaznaczając, że od tej chwili jest to naród suwerenny i niepodległy (...) Niemniej jednak ówczesna królowa Anglii, Elżbieta II, pozostała królową Australii”.
Czyli Australia była częścią Imperium, a nie jest nią nadal. A słowo „ówczesna” oznacza „istniejąca w czasach, o których była mowa”, nieaktualna teraz. Otóż Elżbieta II żyje nadal i ma się dobrze. 

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Moim zdaniem te zdania nie wykluczają siebie wzajemnie. Naród suwerenny, ale pod władzą królowej, której funkcja jest jedynie tytularna i reprezentacyjna. Słowo „ówczesna” w tym kontekście nie wyklucza słowa „obecna”

 

 

Str 79 – przypis na dole – „Wombat – misiowaty torbacz z Tasmanii...” oraz na str 85 opis zdjęcia – „Wombat – torbacz żyjący tylko na Tasmanii”.
Zanotowano występowanie wombatów we wszystkich stanach Australii, nawet w małej części Australii Zachodniej (Terytorium Północne nie jest stanem). Zamieszkują obrzeża kontynentu.
Moja teoria błędu autorki – skoro autorka spotkała je tylko na Tasmanii (przypomnę że nie na wolności, tylko w parku dla zwierząt, w takim małym ZOO dla turystów), nigdzie indziej, to wniosek sam się nasuwa. 

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Rzeczywiście, mój błąd. Wydaje mi się, że pan także się myli, pisząc o występowaniu wombatów. Zródła podają, że wombaty żyją w południowo-wschodniej Australii (w tym na Tasmanii) i w stanie Queensland (a nie w całej Australii)

 



Str 90 – „Ssaki przecież nigdy nie są jadowite! To prawda, z wyjątkiem dziobaka, a dokładniej mówiąc - z wyjątkiem dziobaka samca".
Nietoperz, almik, blarina, kret, rzęsorek - niektóre gatunki tych ssaków, tak jak dziobak, również są jadowite.

Str 116 – „(...) w 1776 r. Amerykanie zbuntowali się przeciwko brytyjskiemu najeźdźcy i zaczęła się wojna o niepodległość”.
Rok wcześniej, 1775.
Moja teoria błędu autorki - w książce "1788" na którą podała się autorka, znajduje się spis dat z objaśnieniem.
O 1776 roku napisano -
"Amerykańska Wojna o Niepodległość oznaczała dla Brytyjczyków brak dalszej możliwości zsyłania więźniów na tereny swoich amerykańskich kolonii”. Czyli trwająca od roku wojna uniemożliwiła dalszą zsyłkę.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
To literówka, czyli błąd korektorski. Bardzo mi przykro

 


Str 231 – „Wszystkie największe metropolie leżą na wybrzeżu – Sydney i Canberra na południowym wschodzie, Melbourne i Adelajda na południu, Perth na zachodzie, Darwin na północy, Cairns i Brisbane na wschodzie, tak jak na rysunku”.
To prawdziwy hit. Nawet nie dlatego, że autorka nazwała miasteczka Darwin czy Cairns metropoliami, ale fakt że Canberra leży na wybrzeżu!
Moja teoria błędu autorki – mamy u siebie w domu turystyczną pamiątkę z Australii – fartuch kuchenny z mapą Australii. Mapa i naniesione na nią miasteczka trochę się poprzesuwały chińskiemu producentowi, Canberra zjechała 130 km nad wybrzeże. Teraz wiem, że Beata Pawlikowska ma taki sam fartuszek jak ja, jak miło!

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Na wybrzeżu czyli na obrzeżach kontynentu. W tym kontekście oraz w kontekście dołączonej mapy to mi się wydaje jasne. Sądzę, że zrozumiał pan to zbyt dosłownie.

 


Str 241 – „W 1858 roku przybył tutaj (Coober Pedy) najbardziej słynny i zasłużony ze wszystkich zuchwałych Anglików (...) John McDouall Stuart i jego nazwiskiem została nazwana jedna z głównych szos Australii, biegnąca z południa na północ, czyli dokładnie szlakiem, jaki pokonał dzielny John Stuart jako pierwszy człowiek na świecie. przejście pustyni Strzeleckiego(...) warunki były tak ciężkie, że wszyscy jego towarzysze zmarli z wycieńczenia, a on ocalał dzięki pomocy Aborygenów”.
Czy można popełnić 5 błędów w 4 kolejnych zdaniach? Zadanie nie łatwe do wykonania, a jednak autorce się udało. Wygląda na to, że autorka pomyliła eskapady, bo przecież Stuart słynny był z tego, że nigdy nie stracił żadnego członka swojej ekspedycji! Nie ratowali go też Aborygeni. Inną niebywałą, jak na tamte czasy, cechą Stuarta było niezwykle przyjacielskie podejście do Aborygenów.  

Szkot czy Anglik, przecież to nie to samo. Następnym razem proponuję użyć słowa „Brytyjczyk”. John McDouall Stuart próbował przemierzyć kontynent z południa na północ (ciekawostką jest iż podczas pierwszych australijskich wypraw ekipy ciągnęły ze sobą łódź, bo wierzono w istnienie śródlądowego morza). W końcu rzeki w Australii płyną w kierunku środka, ale niestety kończą w suchej ziemi lub wyparowują). Udało mu się to dopiero podczas trzeciej próby (1861-2), ale dzisiejsza asfaltowa droga biegnie podobnym szlakiem, a nie dokładnym, czasami odbijając kilkadziesiąt kilometrów w bok.   

A oto jedna z najciekawszych historii eksploracyjnych Australii - Pierwszymi białymi ludźmi którzy oficjalnie przemierzyli Australię z południa na północ byli Robert Burke i William Wills, którzy rozpoczęli w Melbourne i w 1861 roku dotarli do Zatoki Karpentaria (wcześniej niż Stuart). Tak naprawdę brakło im jednak 5 kilometrów (przy pokonanych 3250 km), bo zatrzymały ich mangrowce i bagna, otwartego morza nigdy nie zobaczyli. Mangrowce uważa się jednak za część zatoki. 24 km za nimi czekali w obozie dwaj pozostali uczestnicy – King i Gray (Gray zmarł niedługo potem). W drodze powrotnej na południe grupa dotarła do wcześniej założonego obozu w połowie drogi kontynentu, gdzie miała na nich czekać grupa wspomagająca. Okazało się, iż grupa opuściła obóz rano po 18 tygodniach czekania, a Burke, Wills i King dotarli tam tego samego dnia wieczorem!!! Mimo pozostawionych racji żywnościowych, Wills i Burke zmarli z wycieńczenia, a tylko John King ocalał dzięki pomocy Aborygenów. Ostatecznie dwa miesiące później King został odnaleziony przez zorganizowaną wyprawę poszukiwawczą i sprowadzony z powrotem do Melbourne. Podczas całej wyprawy Wills'a i Burke'a zmarło siedmiu uczestników z blisko trzydziestu zaangażowanych.  

Canning Stock RoutePozostało mi jeszcze rozwiązać zagadkę pierwszego człowieka na świecie, który przemierzył Australię z południa na północ. Zakładając, że namorzyny są częścią zatoki, wyprawa Burka i Willsa byłaby pierwszą (11.02.1861). Tak też się oficjalnie podaje. John Stuart natomiast podawany jest za pierwszego eksploratora, który doszedł na północ (24.07.1862) startując z Adelajdy (to tak jakby podawać pierwsze zdobycie Everestu nie przez Hillarego i Norgaya, tylko przez Wang Fu Zhou, który dokonał tego od strony Tybetu). John Stuart podawany jest oficjalnie jako pierwszy człowiek, który dotarł na północ i wrócił żywy. Są tu jednak pewne niejasności – Stuart czuł się już tak słaby podczas drogi powrotnej, że ciągnęły go przez blisko 1000 km konie na prowizorycznych saniach. Poza tym ostatnie 80 km do Adelajdy podróżnicy przejechali pociągiem. W tym przypadku John King mógłby być uznany za pierwszego, ale jednak King był tylko asystentem, a nie liderem wyprawy. Źródła więc podają, że Stuart był pierwszym, który dotarł na północ i wrócił (autorka podaje, iż jako pierwszy dotarł z południa na północ). Mało tego, bowiem jedną z czterech wypraw poszukiwawczych Willsa i Burka prowadził John McKinlay, startując z Adelajdy. 20.05.1862 dotarł on do mangrowców Zatoki Karpentaria, 8 kilometrów od otwartej wody. Dotarł więc do wybrzeży zachodnio-północnego Queensland i stamtąd powrócił statkiem do Adelajdy, wcześniej niż Stuart.   
Pomijając spekulacje komu przypisać pierwsze miejsce, jestem pełen uznania dla wszystkich wyżej opisanych eksploratorów. Dokonali bohaterskich czynów. 

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Mój błąd – korzystałam ze źródeł opisujących wyprawę, podczas której zmarli wszyscy towarzysze wyprawy Willsa i Burke’a. Nie do końca mogę się z panem zgodzić – z tego co wiem, Stuart często korzystał z pomocy Aborygenów i miał z nimi pozytywne relacje

 

 


Str 293 – „Tygrysy i diabły tasmańskie zostały wymordowane”.
Tygrys tasmański – zgadzam się. No ale komu autorka robiła zdjęcia na początku książki, przecież sama napisała, że zahaczył się jej pasek od aparatu z tabliczką w ZOO informującą, że to diabeł tasmański. Według ostatnich znalezionych przeze mnie badań (czerwiec 2009) na sydnejskich stronach uniwersyteckich znalazłem dane o 40,000 diabłów żyjących wciąż na wolności na Tasmanii. Ich numer ciągle zmienia się, różnie, w obu kierunkach. 

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Zostały wymordowane, bo masowo je zabijano. Pozostała garstka zagrożona wyginięciem.

 




Wykaz błędów drugorzędnych:

UluruStr 9 – „Jeśli dzisiaj nie zobaczę zachodu słońca nad świętą górą Aborygenów (Uluru), być może nie zobaczę go nigdy. Jutro rano ruszam dalej do Kata Tjuta. (...) Trzęsłam się na wybojach...”
Cóż, skały Kata Tjuta są odległe od Uluru ponad 40 kilometrów. Wracając więc z Kata Tjuta (autorka podróżowała turystycznym autobusem z ośrodka Yulara), trzeba przejechać 6 kilometrów od Uluru. A o jakie wyboje chodzi? – droga z Yulara do Uluru (i dalej do Kata Tjuta) jest asfaltowa, wybitnej, nie wyboistej jakości.
Moja teoria błędu autorki – wyboje - chodziło o progi bezpieczeństwa zainstalowane w pobliżu turystycznych parkingów.


Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Myślę, że jeśli samochód jest kiepskiej jakości i ma zużyte resory, to trzęsie. Mogłam mieć wrażenie wybojów. Nie zaglądałam pod koła. Poza tym lał deszcz, który czasem wymywa kawałki asfaltu z drogi. Istnieje taka możliwość, że kiedy ja tam byłam, asfalt nie był taki równy, jak pan pisze.

 

 

Str 43 – „Potem chciałam pojechać pociągiem przez tropikalny las, do Queenstown(...)
Na Tasmanii wystepuje las deszczowy, nie tropikalny.

Str 53 – „Więźniowie (...) umierali od tropikalnych chorób i z głodu podczas pierwszych lat kolonii”.
Raczej gruźlica, grypa (powikłania) i szkorbut były głównymi przyczynami śmierci, a nie choroby tropikalne (w Sydney nie ma tropiku).
Moja teoria błędu autorki – według Światowej Organizacji Zdrowia WHO Australia jest wolna od malarii i żółtej febry. Jednak odnotowuje się ok. 600-700 przypadków zachorowań na malarię rocznie – powód prosty – przywiezienie jej ze strefy epidemicznej. To tak jakby przejść się po Szpitalu Chorób Tropikalnych w Gdyni i stwierdzić, że w Polsce występuje malaria.
Natomiast wymaga się szczepienia na żółtą febrę przy wjeździe do Australii - tylko w przypadku, jeśli w ostatnich 6 dniach było się na obszarach zarażonych w Afryce lub Ameryce.
Denga – jest! Występuje bardzo sporadycznie w północnych częściach Queenslandu i Terytorium Północnego.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Temperatura maksymalna rzędu +25 do + 45 stopni przez cały rok to raczej gorąco. Z tego co wiem zdarzają się tam przypadki malarii, żółtej febry i dengi.

 

 

Str 73 – „Abel Janszoon Tasman (...) syn rolnika”.
To co wiemy o dzieciństwie Tasmana, to fakt, że urodził się na wsi. Prawdopodobnie nie miał szlacheckiego urodzenia. Czym zajmował się ojciec, nie wiadomo.
Moja teoria błędu autorki – skoro ktoś urodził się na wsi, to musi być synem rolnika. Młynarz, wójt, właściciel ziemski, kowal, cieśla, parobek, chłop, rolnik – przecież to jest to samo. James Cook był synem rolnika, to jest udokumentowane, może więc to jej się pomyliło?

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Z tego co wiem, był rolnikiem

 


Str 91 – „Misie koala nie żyją na Tasmanii. Na wolności można je spotkać tylko na południowym i wschodnim wybrzeżu Australii.
Dwie strony dalej autorka dodaje - „Koale z północno-wschodniej, gorącej części Australii (...)".

Str 97 – „(...) popłynął na Jawę - czyli na Batavię, jak wtedy wyspa była nazywana (...)".
Nie cała wyspa, lecz tylko jej stolica Dżakarta była nazywana przez Holendrów Batavią.

Str 97 – „Każdy, kto decydował się na podróż morską w nieznane, ryzykował życiem. Zejście ze statku na ląd mogło mieć absolutnie nieprzewidywalne konsekwencje. Śmiałkom mogło grozić pożarcie żywcem, rozszarpanie przez dzikie bestie, uduszenie z braku tlenu albo stanie się potrawą w garnku tubylców".

Str 115 – „W niedzielę 13 maja 1787 roku, dwie godziny przed świtem, z portu w Portsmouth w Wielkiej Brytanii wyruszyło jedenaście statków. Znajdowało się na nich półtora tysiąca przestraszonych ludzi, dla których początek tej podróży wydawał się oznaczać koniec marzeń, koniec nadziei i praktycznie koniec życia”.
Brzmi to jak opis więźniów wysłanych do Australii. Bo przecież dla oficerów i marynarzy nie oznaczało to końca marzeń, nadziei i życia. Wręcz przeciwnie, bowiem złożono ponad 1000 aplikacji z prośbą o przyłączenie do ekspedycji. Dla wielu oficerów ta ekspedycja była szansą na awans w karierze lub na zdobycie sławy. Niektórzy nawet wydali dzienniki, zanim jeszcze wrócili do Anglii.
W Pierwszej Flocie wysłanej do Australii znajdowało się pomiędzy 736 a 786 więźniów (różne źródła, nie można być pewnym dokładnej danej). A wraz z załogą statków z ich rodzinami najczęstszą liczbą jest łącznie 1030 osób (wliczając więźniów). Półtora tysiąca jest więc przesadą.
Moja teoria błędu autorki – polska Wikipedia podaje błędnie 1403 osoby, książki i wiele innych źródeł podaje pomiędzy 1030 a 1080 osób pierwszej floty.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Jeśli chodzi o więźniów, to jest pana interpretacja. Nie będę się spierać. Moja interpretacja jest inna.

Jeśli chodzi o liczbę, opierałam się na danych podanych przez Davida Hilla, który wydaje się specjalistą w tym temacie
Co do liczby uczestników Pierwszej Floty opuszczającej Wielką Brytanię – przepraszam i przyznaję się do błędu, miała Pani rację. Wyruszyło ponad 1400 osób, a pozostało w Sydney około 1030 (ponad 400 osób załogi wróciło na 9 statkach).

 

 


 

 

Chwilę później, na str 120, znajdujemy powtórzenie – „I tak właśnie, na dwie godziny przed świtem, w porcie w Portsmouth rozległ się sygnał do rozpoczęcia podróży. Na jedenastu statkach znalazło się półtora tysiąca więźniów, kilku lekarzy, ksiądz, strażnicy, marynarze oraz wszystko, co wydawało się potrzebne do zbudowania osady: zapasy żywności na dwa lata, narzędzia, ubrania, krowy, owce, świnie i kury, nasiona, broń, sieci i wędki”. Dalej na str 189 – „W połowie drogi statek zatrzymał się w Rio de Janeiro, gdzie uzupełniono zapasy. (...) miały wystarczyć nie tylko do końca podróży, ale i na pierwsze trzy lata istnienia kolonii”.
Dwa lata czy trzy lata? Pierwsza Flota rzeczywiście zatrzymała się w Brazylii, i to na cały miesiąc. Ale nie w połowie drogi, tylko w 1/3 (czasowo i odległościowo). Potem, korzystając z sprzyjających wiatrów i prądów morskich, flota przekroczyła Atlantyk po raz drugi. Po drugie te zapasy miały wystarczyć w sporej części tylko do Kapsztadu, gdzie zrobiono ostatnie poważne zaopatrzenie, dopiero tam zaopatrując się w żywy inwentarz (a nie wywożąc z Anglii), aż musiano poprzemieszczać więźniów, bo brakło im miejsca na zwierzęta.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Zabrano zapasy na dwa lata, uzupełniono w następnym porcie, żeby starczyło na trzy lata. Podobnie - opierałam się na danych podanych przez Davida Hilla, który wydaje się specjalistą w tym temacie
Autorka zaznaczyła w książce, że w Rio zabrano zapasów rumu na trzy lata, nie pożywienia. Przepraszam, ponownie mój błąd.

 

 

 

Port JacksonStr 118 – opis zdjęcia „Port Jackson w Sydney – największa na świecie naturalna zatoka i port”.
Taką informacje podaje polska Wikipedia (anglojęzyczna podaje „one of the world’s finest” – czyli jedna z najznakomitszych). Skoro Wikipedię edytować może każdy, to znaczy, że nie jest to wiarygodne źródło wiedzy. Wystarczy jednak porównać sobie z zatoką San Francisco, również należącą do kategorii naturalna zatoka, która jest kilkukrotnie większa.
Moja teoria błędu autorki – może jednak to nie jest błąd, bo przecież autorka nie napisała o jaką kategorię jej dokładnie chodzi. Może nie chodzi o powierzchnię zatoki, ale największą na świecie naturalną zatokę i port pod względem przepustowości statków żeglownych o długości kadłubów od 30 do 50 stóp, albo ilości występujących wodorostów gliniastych, lub gęstości rybek oczo-wyłupiastych w jednym kubiku wody?

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Cytuję za Wikipedią: „Port Jackson – zatoka tworząca największy naturalny port na świecie”

 


Str 119 – przypis na dole „Nowa Holandia była pierwszą nazwą nadaną Australii przez żeglarza Abela Tasmana w 1644 r.”
Tutaj może autorka ma rację, gdyż Abel Tasman jako pierwszy użył nazwy Nowa Holandia. Jednak nie była to pierwsza nazwa nadana Australii. W 1606 r Willem Janszoon oficjalnie jako pierwszy Europejczyk wylądował na północnych brzegach Australii, nazywając ją „Nieu Zeland”. Nazwa jednak się nie przyjęła. Jest to jednak pierwsza udokumentowana nazwa Australii.

Ciekawostka - mimo to Portugalczycy, Hiszpanie, Francuzi i Chińczycy mają swoją teorię – twierdzą, że byli już w Australii wcześniej. Koło Broom znaleziono nawet portugalskie mosiężne armaty. Jednak trzęsienie ziemi w Lizbonie zniszczyło księgi dokumentujące te odkrycia.
Terra Australis Incognita to nic innego jak były poszukiwany Ląd Południowy Nieznany (ląd w ogromnej postaci, rozumiany jako kontynent). Proszę nie mylić tej nazwy z dzisiejszą nazwą Australii.
Hiszpanie w 1606 roku nazwali Nowe Hebrydy (dzisiejsze Vanuatu) - „Australia del Espiritu Santo”, bo wierzyli, że jest to część tego wielkiego kontynentu.
Potem nawet Abel Tasman, kiedy odkrył dzisiejszą Nową Zelandię w 1642r, nazwał ją Terra Australis Incognita. Paradoks – oficjalna nazwy dzisiejszej Nowej Zelandii pomiędzy 1642-1645 brzmiała Terra Australis Incognita, a w tym samym czasie Australia nazywała się Nową Zelandią (pólnocne ziemie) i Van Diemen's Land (Tasmania).
Od 1644 roku dzisiejsza Australia nazywała się Nową Holandią, a od 1645 roku Nowa Zelandia - Nową Zelandią, ale wciąż wierzono, że jest to Australis Incognita. Dopiero w 1770 roku James Cook udowodnił, opływając Nową Zelandię, że jest to wyspa, a nie kontynent. Udowodnił on też, opływając Pacyfik trzykrotnie w najróżniejszych szerokościach geograficznych, że Kontynent Południowy, jeśli w ogóle istnieje, to tylko w formie Antarktydy (nie wiedział wtedy czy to ląd, czy tylko zamarznięte morze). Tym zakończyło się poszukiwanie Terra Australis.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Miałam na myśli pierwszą znaną i używaną nazwę Australii. Gdyby szukać pierwszej w ogóle, należałoby napisać, że brzmiała ona Terra Australis Incognita (a nie Nieu Zeland)

 


Str 119 – „Ludzie, którzy zbudowali pierwszą nieaborygeńską osadę w Australii nie byli w gruncie rzeczy przestępcami. Nie nosili w sobie zła, nie mieli chorobliwej potrzeby destrukcji ani krzywdy. Wprost przeciwnie – były wśród nich pokojówki za kradzież chusteczki do nosa, łagodny wieśniak, który z głodu ukradł trochę chleba i bekonu, uliczny spryciarz, który usiłował sprzedać podrobione znaczki (...)”

Ciekawostka - nie wątpię, że kara zsyłki do Australii była zbyt surowa, nie była adekwatna do przestępstwa. Szkoda mi było tych ludzi, nie zasługiwali na to. Jednak należy pamiętać, że przez wszystkie lata z około 160,000 zesłanych więźniów płci męskiej aż 60% była recydywistami, czyli skazani po raz kolejny. A 35% to osoby które były karane częściej niż cztery razy! Kobiety recydywistki to wynik 80%. To nie była niewinność, to była bolączka ówczesnej Anglii. Fakt, że procentowo nie było tam wielu morderców czy gwałcicieli, tych bowiem zwykle wieszano już w Londynie. Część więźniów uciekała w dzikie miejsca i tam zbierała się w gangi (zwani bushrangers), dręcząc wolnych osadników, zabijając im zwierzęta i kradnąc uprawy. Zapytajmy więc jak czuje się osoba okradziona lub napadnięta? Przykład pokojówki lub głodnego wieśniaka to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Pani Beata postanowiła znowu wybrać parę przykładów nie reprezentujących pełnego obrazu sytuacji i na tej bazie stworzyła wygodną, dobrze brzmiącą w książce wersję.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Opierałam się na źródłach podanych przez Davida Hilla, pisarza z Sydney i autora m.in. książki „1788”

 


Str 120 – „Flotylla dopłynęła do Botany Bay w styczniu 1788 roku. Jeszcze tego samego dnia okazało się, że jest to miejsce kompletnie niezdatne do założenia kolonii. (...) Arthur Phillip czym prędzej wyruszył na poszukiwanie miejsca, gdzie można by rozpocząć nowe życie. Drugiego dnia popołudniu dotarł do (...) Sydney Cove (...) Był 26 stycznia 1788 r”.
Ponownie mamy tutaj prezentację skróconą w czasie. Prawdą jest, że 11 statków dotarło do Botany Bay pomiędzy 18 a 20 stycznia. 21 stycznia, czwartego dnia pobytu Phillipa, sprawdzono podaną przez Jamesa Cooka niedaleką zatokę Port Jackson (obecnie zwaną Sydney Harbour). Oficerowie wrócili do Botany Bay 23 stycznia i zaczęto przygotowania floty do wypłynięcia. Pierwsze statki dotarły do Sydney Cove 26 stycznia, dzisiejsze święto narodowe Australii.

Ciekawostka – 25 stycznia około południa nastąpiło niesamowite spotkanie w Botany Bay, wprost nierealne jak na tamte czasy i odległe miejsce na Pacyfiku -  wpłynęły tam bowiem dwa obce europejskie statki (trzecie oficjalne w historii świata – James Cook, Pierwsza Flota i wyżej wymienione). Okazało się, że są pod dowództwem francuskiego odkrywcy La Perouse. Mimo wymienionych grzeczności, Anglicy w pośpiechu opuścili Botany Bay, chcąc zająć przed obcymi Port Jackson (Anglia i Francja nie miały najlepszych układów). Kilka dni później kilku więźniów zbiegło i dotarło pieszo do Botany Bay, gdzie błagali Francuza o zabranie ich na pokład. La Perouse zabrał ich, i odstawił Anglikom. Może nawet dla nich dobrze, bo wtedy La Perouse  widziany był po raz ostatni – jego statki zatonęły kilka miesięcy później.   

Fraser IslandStr 125 – „Jak mieli (skazańcy) popłynąć z powrotem do Anglii? W łupinie orzecha kokosowego? Na łodzi, której nie było z czego zrobić, bo drewno eukaliptusa tonęło jak kamień?”
Na pewno nie w łupince orzecha kokosowego, bo tam nie rosły. Wiem że to przenośnia, ale przecież pisała autorka o czółnach którymi posługują się Aborygeni. No oczywiście, bo nie każdy gatunek eukaliptusa tonie, są gatunki wyśmienicie nadające się do tego celu. 
A przecież ucieczek z początków kolonii karnej w Sydney było sporo. Dowiedzieliśmy się o setkach złapanych więźniów, a ilu uciekło i im się udało, tego nie wiemy, bo oni tym nikomu się nie chwalili, aby nie być aresztowanym i zesłanym ponownie.

Ciekawostka – moje ulubione ucieczki.
Wyznaczony przez gubernatora skazaniec odpowiedzialny był za łowienie ryb. Od holenderskiego kupca dostał potajemnie kompas, kwadrant i szkice map. Wraz z żoną Mary Bryant, córką żeglarza, dwójką malutkich dzieci (jedno poniżej roku, drugie 3-letnie), oraz z innymi 6 więźniami skradli pod osłoną nocy łódeczkę i wypłynęli na ocean. Przez 10 tygodni płynęli w łupince „orzecha kokosowego”, w monsunowej ulewie, pomiędzy zabójczą rafą, uciekając przed kanibalami z Papui, w końcu dopłynęli do holenderskiego Timoru. Tam ich ugoszczono jako rozbitków. Niestety rybak pod wpływem alkoholu się wygadał i skuto ich znowu żelastwem i wywieziono do Anglii na proces. Dzieci i mąż nie przeżyli strasznych warunków transportu więźniów, ale za to Mary odzyskała wolność za bohaterski czyn.
Innym razem William Swallow porwał cały statek, wędrował po świecie, został łapany kilkakrotnie, w końcu ktoś rozpoznał go w Londynie i zesłali go z powrotem. Uciekł znowu, złapali go, wywieźli na proces do Anglii, sądzili, ale z braku dowodów nie powiesili, tylko po raz trzeci wywieźli do Australii! Zainteresowanym polecam książkę historyczną o początkach założenia koloni karnej w Australii, autorstwa Roberta Hughes „The Fatal Shore”, rozdział o ucieczkach „Bolters and Bushrangers”.

"(...) Byli tacy, którzy usiłowali uciekać na piechotę (...) Dwóch zostało zabitych przez Aborygenów, pozostali stracili nadzieję na znalezienie szlaku do Chin”.
Dwóch zostało zabitych? Co autorka ma na myśli, dwóch łącznie, podczas pierwszej próby, podczas najsłynniejszej ucieczki? Nie rozumiem. Przecież ucieczek na piechotę było dziesiątki, głównie w latach 90-tych XVIII wieku.

Oto przykłady kilku najsłynniejszych –
Pierwsza duża grupa uciekinierów na piechotę wyruszyła w listopadzie 1791 roku, 20 mężczyzn i jedna kobieta. Wszystkich wyłapano na wpół żywych. Trzech z nich uciekło ponownie i zginęło. W 1798 roku grupa 60 Irlandczyków uciekła w jednej grupie. Jednak bez kompasu nie znaleźli drogi do Chin, w którą wierzono, że istnieje. A może autorka wyczytała tą historię? – w 1803 roku 15 więźniów uciekło z Castle Hill, złapano ich po 4 dniach. Dwóch powieszono. Przynajmniej liczba się zgadza. Tak naprawdę autorka musiała wyczytać gdzieś historię jednej z ucieczek, ale napisała to w taki sposób, jakby to była jedna jedyna próba, gdzie dwóch zostało zabitych przez Aborygenów.

Str 143 – „(...) przeszłam przez Picadilly – najmodniejszą ulicę ze sklepami”
To nie jest ulica tylko II piętro centrum handlowego Stockland w Sydney przy Pitt Street Mall.

Str 151 – „Dotyczy to wszystkich produktów spożywczych, nawet szczelnie zapakowanych batonów czekoladowych, cukierków czy zup w proszku, nie mówiąc już o świeżych lub suszonych owocach. Zakaz obejmuje też lekarstwa ziołowe, przyprawy, orzechy i dosłownie wszystkie inne artykuły nadające się w jakiejkolwiek formie do spożycia.”
Fakt iż Australia jest bardzo czuła na punkcie wwożonych artykułów. Prawdą jest, że trzeba wszystkie artykuły spożywcze zadeklarować i pokazać celnikowi. Jednak zdecydowana większość zapakowanych czekoladek, cukierków itp. przejdzie – bo nie ma zakazu ich wwożenia, jest natomiast nakaz ich deklaracji i pokazania. Nabiał, mięso, nasiona i owoce to inna historia.

Mały pajączekStr 157 – „(...) z ukrycia wychodzą skorpiony, skolopendry i najbardziej jadowite pająki świata. Na przykład czarny, niewielki Atrax Robustum. (...) ma tak mocne szczęki, a zęby tak ostre, że bez trudu przebija nimi but, paznokieć i ubranie.”
Po pierwsze błąd nazwy – Robustus, nie Robustum. Po drugie Atrax Robustus to nic innego jak pająk Sydney funnel-web (ptasznik), a Hadronyche Cerberea to pająk Tree Funnel-web. Ten drugi występuje w wielu miejscach na całym świecie. Pająk opisywany przez autorkę, Atrax Robustus, występuje tylko w okolicach Sydney (w promieniu 100 km z kilkoma wyjątkami dalszych wędrówek). Odkąd wynaleziono antidotum w 1981 roku, nie zanotowano wypadku śmiertelnego. Polska Wikipedia podaje błędnie występowanie tego pająka w Queensland, myląc wcześniej wymienione gatunki. A autorka opisywała w tym momencie swój pobyt w Australii Południowej. Niestety nie znalazłem wiarygodnego źródła o sile szczęk. Polska Wikipedia podaje, że mogą one przebić paznokieć, ale autorka dodała od siebie również „buta’i "ubranie", co chyba jest przesadą.
Moja teoria błędu autorki – cała historia wygląda na pokazanie siebie w świecie niebezpieczeństw, a skoro Australia taka nie jest, to trzeba trochę podkoloryzować.

Str 172 – „(...) nie ma tu lwów, ani hien, lampartów czy hipopotamów, których instynkt bezbłędnie potrafi wyszukać ofiarę zawiniętą w kłębek na sawannie”.
Tak, te mięsożerne zwierzęta potrafią wytropić, przyczaić się i zaatakować, wbijając kły w szyję ofiary. Ale chwileczkę, co w tej stawce robi roślinożerny hipopotam? Znowu dowiedziałem się czegoś nowego. To fakt, że jest najniebezpieczniejszym dla człowieka zwierzęciem Afryki, od jego ataków ginie więcej osób w Afryce, aniżeli od jakiegokolwiek innego zwierzęcia. Są bardzo terytorialne, atakują kiedy intruz znajdzie się na ich terytorium. Zwykle tratują, bo przecież mięsa nie jedzą, nie są drapieżnikami. Na lądzie chodzą swoimi ścieżkami i omijają tylko większe przedmioty (nawet takie jak namiot, ale już nie leżąca osobę na ziemi w śpiworze). Hipopotamy nie wyszukują ofiar.

wąż australijskiStr 196 – „Jedyny wąż, który nie ugryzie cię w nogę, tylko w ramię albo w ucho. (...) Czarna mamba potrafi podskoczyć na wysokość czterech metrów – potwierdziłam z pewnego rodzaju satysfakcją”.
A latające polskie czerwone kreciki, słynne angielskie owce wspinające się po drzewach, czy wenezuelski smok połykający dziewice? Tyle historii się już naczytałem, a tu tylko 4 metrowe skoki - rozczarowanie. Mimo wszystko, chciałbym zobaczyć skok tego afrykańskiego węża z ziemi na wysokość czterech metrów, to całkiem imponujący wynik. Tak iść sobie i patrzeć jak wąż wybija się z podłoża, przeskakuje wysoką naczepę ciężarówki i wskakuje przez otwarte okno I piętra gospodyni do kuchni, atakuje jej psa i ucieka - cudowne.

A tak naprawdę czarna mamba zwykle atakuje głowę człowieka nie z powodu zdolności Artura Partyki, tylko z faktu zamieszkiwania na drzewach lub górnych części domów i strzech, czyli po prostu zwisa z sufitu i atakuje w dół. Nie znalazłem żadnej informacji o tym, że jest to jedyny wąż, który nie ugryzie cię w nogę? Celuje w głowę, ale ugryzie tam, gdzie będzie mógł.    
Moja teoria błędu autorki – skoro wąż gryzie w głowę, a jej przewodnik miał ponad dwa metry wzrostu, to trzeba było szybko dorobić jakąś uzasadniającą teorię. Potem autorka otworzyła Wikipedię i wyczytała, że czarna mamba potrafi podskoczyć na wysokość „4 feet” (4 stopy). A że było to po angielsku, to coś się źle przeliczyło. Dla uzupełnienia przypomnę, że 1 stopa = 30.48 cm, 4 stopy to jakieś 1.2 metra. Albo druga informacja „growing to lengths of 4.45 meters”, może pomyliła się długość ciała z wysokością skoku?

Str 207 – „Wspinaliśmy się na zbocze w Górach Flindersa. Matthew Flinders (...) przypłynął do Australii w 1795 roku (...) rozpoczął od zbadania wybrzeża (...) a potem powędrował w głąb lądu (...)”.
Teraz to już się naprawdę czepiam, bo właściwie nie ma w tym zdaniu ani jednego błędu. Po prostu konstrukcja zdania i skróty myślowe zbiły mnie z tropu i musiałem upewnić się, czy czegoś nie pomyliłem. Otóż M. Flinders przybył do Australii w 1795 roku jako kadet marynarki, dokonał badań wybrzeża w okolicach Sydney. To były te „wędrówki w głąb lądu”, czyli krótkie wpływanie w słone zatoki. Flinders jest znany przede wszystkim jako żeglarz, sławny za swoje odkrycie cieśniny Bass między Australią i Tasmanią oraz z pierwszego okrążenia (opłynięcia) Australii w 1802-3.     

Str 232 – „W różnych częściach Australii Aborygeni inaczej nauczyli się żyć. (...) Kobiety też umiały polować. I to one właśnie dostarczały swoim rodzinom 87% pożywienia”.
Jak ja mam to skomentować? Skąd taka precyzyjna dana procentowa, czego dokładnie dotyczy? Czy to jakieś uśrednienie tygodnia, roku, wszystkich plemion? Właśnie autorka zaznaczyła, że w różnych częściach kraju inaczej żyją, po czym jakaś cyfra bez wyjaśnień.
Moja teoria błędu autorki – nie ma przypisu skąd wzięto tą informację, więc może autorka sama dokonała badań na selektywnej reprezentacyjnej grupie badanych dwóch rodzin aborygeńskich w pobliskim supermarkecie. Spytała siedem kobiet, dla jak licznej rodziny robią zakupy. Średnia się jakoś potem sama wyliczyła.  

Canning Stock Route, WAStr 233 – „Po godzinie wędrówki przez tę pustynię człowiek (...) ma ochotę uciec w cień. Ale tutaj nie ma cienia!”
Nieprawda, punkt widzenia pustyni piaszczystej. Ale australijskie pustynie posiadają roślinność, to nie Sahara. Pieszo przewędrowałem ponad 500 km na trzech tutejszych pustyniach, oraz tysiące kilometrów samochodem na kilku innych. Jeśli nie za pierwszą, to za drugą czy trzecią wydmą będzie rosło małe drzewko, czy większy krzaczek. Oczywiście są odcinki, gdzie jest lepiej lub gorzej z cieniem, ale nie koloryzujmy, tylko opisujmy jak jest.

Str 236 – „Co zrobić w przypadku spotkania z wężem. Nie ruszać się. Nie oddychać. Nie uciekać. Nie krzyczeć”.
Opis powinien być barwny, ale wydanie National Geographic powinno też trochę uczyć, podawać fakty, a nie wprowadzać w błąd. Nie ruszać się to z pewnością, ale krzyczeć możesz w wniebogłosy, bo wąż i tak nie ma narządu słuchu. Poluje używając węchu i wzroku, odczuwa też temperaturę i wibrację podłoża. Wibracja wywołana krzykiem nie wchodzi w rachubę.

Str 242 – „(...) pojawił się tu (Cobber Pedy) niejaki John Hutchinson (...) z synem o imieniu Willie. (...) Tak właśnie został znaleziony pierwszy australijski opal”.
Nazwa ulicy w Coober Pedy brzmi Hutchison, bez „n”. No i pierwszy opal w Australii został już znaleziony 66 lat wcześniej. Ogólnie był już popularnym kruszcem.
Moja teoria błędu autorki – wiedziała że jest w stolicy światowych opali, w Coober Pedy. Przewodnik turystyczny opowiadał o opalach, historię Williego. Skoro usłyszała, że był to pierwszy znaleziony opal w Coober Pedy, a skoro jest to stolica, to znaczy, że pewnie historia dotyczy całego kraju.

prawidłowa skalaStr 246 – opis pod zdjęciem – „Zwróćmy uwagę na pocztówkę w dolnym lewym rogu, gdzie na mapie Europy umieszczono kontur Australii, co daje pojęcie o jej wielkości”.
Trudno tu winić bohaterkę, bo ja czytając jej książkę też zakładałem, że podane tam informacje są prawdziwe. No to czyja jest wina - producenta pocztówki czy osoby, która bezmyślnie wkleja ją do swojej książki i zwraca na nią uwagę?

Australia w stosunku do Europy jest większa niż przedstawiona w książce –

Pocztówkowy kraniec Cape York jest w Estonii, a Melbourne w Turcji (2300 km).
Otóż Melbourne w rzeczywistości powinno by znajdować się na egipskim wybrzeżu (3020 km).

Pocztówkowe Brisbane jest koło Morza Azowskiego, a okolice Perth w Pirenejach (3050 km).
Otóż Perth w rzeczywistości powinno by znajdować się na portugalskim wybrzeżu (3630 km).

Str 246 – „Jakie to niesamowite, że sto pięćdziesiąt milionów lat temu w tym miejscu (Coober Pedy) był ocean”. Chwila, wcześniej na str 7 – „Uluru (...) stoi prawie w samym sercu Australii, w miejscu, gdzie pięćset milionów lat temu był ocean”.
Między Coober Paddy i Uluru jest tylko 550 km odległości, więc raczej był to ten sam ocean. Pogubiłem się w szukaniu informacji na temat geologii powstania kontynentu (znalazłem 99 milionów lat temu, ale nie jestem pewien), w każdym razie autorka sama gmatwa, podając dwie różne dane. Może chodzi o to, że było to dawno temu. To proszę podać „dawno temu” albo te same dane. Jest to kolejny dowód, że korektor National Geographic nie przyłożył się do pracy. Podobnych sytuacji będzie jeszcze kilka.

Str 286 – „Thomas Austin (...) poprosił swojego siostrzeńca o przysłanie dwunastu dzikich królików, pięciu zajęcy, 72 bażantów i paru jaskółek. Angielski krewny miał jednak kłopot ze znalezieniem dzikich królików, do stadka dołączył więc zwykłe króliki domowe. Podobno kiedy Thomas wypuścił zwierzęta do wielkiego ogrodu przy swojej posiadłości, domowe króliki skrzyżowały się z dzikimi i tak powstała wyjątkowa, australijska odmiana tego gryzonia. Osobliwie sprytna, wytrzymała i nienasycona”.
Pani Beata Pawlikowska powinna podać Wikipedię do sądu, bo autor angielskiego artykułu „Rabbits in Australia” (niestety nie ma polskiego tłumaczenia), splagiatował jej tekst. Chwileczkę, może że to jednak odwrotnie? Tak, historia artykułu jest starsza niż książka. Ale przecież pisarze komercyjni nie mogą tak przepisać tekstu, to chyba nielegalne? No i przede wszystkim nie wypada, komuś sławnemu, kto wydaje swoje książki na bazie cudzych artykułów? I nie podaje bibliografii, czyli przypisuje sobie tekst? Nie wierzę.
No i jeszcze na deserek błąd tłumaczenia, bo „partridges” znaczy kuropatwy, a „pheasants” znaczy bażanty.
W lipcu otrzymałm komentarz od Jakuba (na dole strony), który zauważył, że króliki nie są gryzoniami, tylko zajęczakami.

Oto oryginalny tekst z Wikipedii z marca 2012:
„Austin asked his nephew William Austin in England to send him 12 grey rabbits, five hares, 72 partridges and some sparrows so he could continue his hobby in Australia by creating a local population of the species. However, William could not source enough grey rabbits to meet his uncle's order, so he topped it up by buying domestic rabbits. One theory as to why the Barwon park rabbits adapted so well to Australia is that the hybrid rabbits that resulted from the interbreeding of the two distinct types were particularly hardy and vigorous”.
Poza tym jeśli wejdziemy na strony uniwersyteckie lub rządowe, to najczęściej znajdziemy wynik sprowadzonych przez Austina 24 królików. Tylko w jednym przypadku znalazłem hasło “dozens”, co prawdopodobnie zostało błędnie przetłumaczone przez Wikipedystów na 12. „Dozen” znaczy tuzin, ale „dozens” może również oznaczać kilkanaście.

Str 288 – „walki z królikami (...) zbudowanie gigantycznego płotu. Biegnie przez całą Australię z północy na południe. W rzeczywistości są tam trzy płoty”.
Trzy płoty podawane są na stronie Wikipedii pod hasłem „Rabbit Proof Fence’, z zaznaczeniem pełnej nazwy artykułu „State Barrier Fence of Western Australia”. Dotyczy więc on tylko stanu Australia Zachodnia. Poza tym płot nr 3 biegnie ze wschodu na zachód. Niżej na Wikipedii jest odnośnik do płotów na króliki poza Australią Zachodnią. Tam prawdopodobnie autorka już nie dotarła. Powiem tylko, że płoty znajdują się również w Queensland i Australii Południowej, biegną w różnych kierunkach.  

biedak się zahaczył Str 291 – „Płot na króliki niespecjalnie spełnił swoją rolę, ale okazało się, że zatrzymał strusie, kangury i dzikie konie”.
Płot ten miał w zamierzeniu zatrzymać emu, króliki, psy dingo, lisy i inne szkodniki (dlatego nazywał się „vermin fence” - płot na szkodniki). Spełnił więc rolę co do emu, bo psy i króliki kombinowały z podkopami, szparami i temu podobne.
Były dwa rodzaje płotów, jeden miał 87 cm wysokości, drugi 120. Nie powinno to być przeszkodą dla koni, a tym bardziej dla kangurów. Dyskutuje się, że większość gatunków kangurów potrafi przeskoczyć 2-metrową przeszkodę. Te płoty nie zatrzymały kangurów.
Moja teoria błędu autorki – chodziło o płot na dingo, zupełnie inna sprawa niż płot na króliki – ten ma 180 cm wysokości – mógł zatrzymać wyżej wymienione zwierzęta.

Po tym jak jeden z czytelników zauważył, że króliki nie są gryzoniami, przyszło mi na myśl, aby sprawdzić czy emu można nazwać strusiem (str. 185, 287, 291). Okazało się, że nie można, gdyż jest to zupełnie inna rodzina zwierząt. W Australii nie ma strusi, są emu!

Str 359 – „Chciałam obejść ją dookoła (skała Uluru). Miałam przed sobą ponad siedemnaście kilometrów spełnienia marzeń”.
Tam jest 9.4 km, niektórzy podają 10.6 km, pieszego szlaku. Nawet okrężna droga samochodowa w pewnej odległości od skały nie zbliża się do 17. Przeszedłem, przeczytałem, potwierdziłem na oficjalnych stronach parku, zmierzyłem używając Google Earth.
Moja teoria błędu autorki – wrzuciła jakiś znaleziony tekst po angielsku do internetowego  tłumaczenia. Program taki daleki jest od ideału. Czasami zamienia on np. kilometry na mile, nie zmieniając jednak wartości cyfry. Potem autorka wklejała ten tekst i przeczytała tłumaczenie, widząc wartość 10.6 mil, co po przeliczeniu razy 1609 metrów wynosi nasze zagubione 17 km.



Anomalie pogodowe:

str 8 – „Przyjechałam do Australii w czasie pory suchej”,
dalej str 155 – „teraz w Australii Środkowej jest pora sucha, prawda?”
Po pierwsze grudzień i styczeń jest porą deszczową (termin pobytu autorki w Australii).
Po drugie pora sucha i deszczowa występuje tylko w północnych częściach Australii stanu Queensland i Terytorium Północnego. Autorka odnosiła się do środka Australii, gdzie nie ma podziału na porę suchą i deszczową. Jest coś takiego w Australii Środkowej jak suchy region (czyli pustynie i półpustynie), ale nie pory roku.
Moja teoria błędu autorki – mam wrażenie, że autorka doszła do wniosku, iż latem (grudzień w Australii) musi być ciepło, czyli pora sucha, a zimą zimno, czyli musi być deszczowo. 

Str 8 – „W ciągu siedmiu dni spadło tyle deszczu, ile przez poprzednie siedem lat”.
A na str 298 – „To był nietypowy rok. W Alice Springs przez siedem dni spadło tyle deszczu, ile zwykle pada przez rok”.
Kolejny dowód na brak wiarygodności. Coś usłyszała, coś tam siedem, dni, lat, deszcz, gradobicie, króliki, zimno, mróz – i powstała legenda o tygodniowym deszczu, takim jak roczny lub siedmioletni. Żeby to sprawdzić musiałem zapisać się na jakąś stronę meteorologiczną, a teraz będą mnie zasypywać emaliami, a ja przecież nie sprawdzam pogody. Trudno. W każdym razie w Alice Springs mimo bardzo deszczowego lata, nie spadło tyle deszczu, co pisze autorka. Policzyłem najmokrzejsze siedem dni Alice Springs w lecie 2010/2011 (wybrałem najbardziej ulewne 7 dni od grudnia 2010 do lutego 2011, parę miesięcy przed i po też nic nadzwyczajnego się nie działo, natomiast w Uluru to już w ogóle było mniej deszczy) – suma 173 mm, w stosunku do średniej rocznej – 285 mm. Siedem lat aż strach podawać.

Str 124 – “Kiedy przyszła pora deszczowa (…) w strugach tropikalnej ulewy”
Pora sucha i deszczowa występuje tylko w tropikach, a autorka opisuje klimat umiarkowany w Sydney. W ciągu całego roku miesięczne opady deszczu wynoszą tutaj pomiędzy 80 a 120 mm, trudno więc mówić o jakieś szczególnej porze, kiedy jest więcej deszczy. Co do tropikalnego deszczu – może występować tylko w tropikalnym klimacie. Odległość Sydney do Zwrotnika Koziorożca wynosi około 1150 km – czyli jak z Krakowa do Grecji lub Finlandii.
Moja teoria błędu autorki – Australia jest egzotyczna i ciepła, a to kojarzy się z tropikiem. Cała Australia jest więc tropikalna. 

str 242 – „Coober Pedy (...) w styczniu przeciętna temperatura powietrza w cieniu wynosi (...) ponad 36 stopni. Jest to pomiar uśredniony, bo w gorętsze dni w cieniu bywa prawie pięćdziesiąt stopni, a gdyby ktoś chciał zmierzyć tę wartość także w słońcu, zabrakłoby mu skali na termometrze. (...) Na powierzchni w ciągu dnia było +60 stopni (rozumiemy że z kontekstu może  wynikać, że w słońcu), w lipcu nocą temperatura spadła do -2 stopni (...)”.
Pięknie, wszystko się zgadza, napisane zgodnie z prawdą, widać że autorka rozumie pojęcie temperatury w słońcu, w cieniu, potrafi znaleźć poprawne informacje na temat średnich, maksymalnych i minimalnych temperatur. Wszystko gra....aż uzmysłowiłem sobie co wcześniej i później wyczytałem w tej samej książce -

marsz przez Pustynię SimpsonaStr 8 – „temperatura w okolicach Alice Springs sięga +50 stopni.”
Temperatury podaje się zawsze w cieniu. Jeśli rozważamy subiektywne odczucie na które ma wpływ wilgoć, siła wiatru, bezpośrednie padanie słońca (temp. w słońcu), stan organizmu itp, podajmy który faktor braliśmy pod uwagę. Brakuje więc wzmianki, albo słówka „blisko +50 stopni”. A to dlatego że najwyższa zanotowana temperatura w Północnym Terytorium (1960 rok) wyniosła 48.3 stopnia (różne źródła podają minimalne odchyłki, jak to zwykle w przypadku temperatur), a w całej Australii 50.7 stopnia (również 52 lata temu). Taka notatka autorki może być jeszcze zignorowana, ale Beata Pawlikowska dopiero się rozkręcała -
str 159 opis zdjęcia – „miało być +60 stopni”
To już przesada! Chociaż...
Moja teoria błędu autorki – autorka ćwiczyła jogę, stała na głowie, oglądała telewizor z prognozą pogody, cyfrowy wskaźnik podawał temperaturę środka Australii 39 stopni. Zapamiętała więc 63...

str 298 – „W Alice Springs (...). Najgorętsze na świecie lato było wyjątkowo chłodne. Zamiast obiecanych sześćdziesięciu stopni w cieniu było zaledwie około czterdziestu.”
Nie mogę powiedzieć, że informacje są wyssane z palca, bo może sąsiad jej obiecał sześćdziesiąt stopni. Beee sąsiad. Albo ta joga. Jednak Alice Springs ze swoją maksymalną notą wszech czasów 45 stopni, nie ma najgorętszego lata na świecie.

dalej str 359 – „Uluru (...) kilka lat temu temperatura spadła do -10 stopni”
Według różnych źródeł stron rządowych udało mi się odczytać minimalną historyczną temperaturę – od 3.6 do 4 stopni poniżej zera. Ale nie 10, to aż 6 stopni różnicy.

dalej str 357 - „Uluru (...) najgorętsze i najsuchsze miejsce w Australii”.
Znowu. To ponad 300 km w linii prostej od Alice Springs. Najgorętsze odpada, a najsuchsze? Za pustynię przyjmuje się, jako jedno z kryteriów, roczne opady poniżej 300 mm. Uluru ma średnią 308 mm, czyli nie zalicza się nawet do kategorii pustyń. Jakim więc cudem jest najsuchszym miejscem kraju? Dla zainteresowanych – w pobliżu Jeziora Eyre (Australia Południowa) opady roczne wynoszą poniżej 125 mm. 



Zdjęcia:

No i na koniec zdjęcia wykonane przez autorkę. Autor-artysta ma pełne prawo do pokazania zdjęć tak jak ma na to ochotę. Zgadzam się, czasami nawet trzeba wyjść poza przyjęte kanony, aby pokazać swoją indywidualność. Mam jednak wrażenie, że to nie kwestia indywidualności, ale braku przygotowania zdjęć w albumie. Od kiedy National Geographic wydaje zdjęcia kiepskie kompozycyjnie?

Błędy techniczne - Ręce w kadrze, pół człowieka - str 162, 245, 328, 355
Podstawowa zasada zachowania kompozycji, w skrócie mówiąc nie rób zdjęć ustawiając osobę w środku kadru – str 9, 150, 152, 184, 191, 192, 206, 214, 218, 315, 367
Zdjęcie znaków drogowych ze sklepu z pamiątkami z widoczną ceną (aż się prosi zrobić zdjęcia prawdziwych znaków) – str 81
Okładka – idealnie czyste ubranie, zresztą jak na każdym zdjęciu. To nie pasuje do opisu ciężkich warunków podróży w kurzu, deszczu itp.
str 152 – opis pod zdjęciem – „zobaczyć operę na własne oczy. Piękna!” – a na zdjęciu widzimy bohaterkę ustawioną na środku i praktycznie zasłaniającą operę, zresztą tak ustawiono głębię ostrości, że opera w tle jest rozmazana.

Beata Pawlikowska odpowiedziała:
Nie zgadzam się też z Pana komentarzami dotyczącymi fotografii. Ramię człowieka na zdjęciu to zabieg celowy, a nie błąd techniczny. Sposób kadrowania fotografii to także pewnego rodzaju interpretacja rzeczywistości, która dla każdego może być inna.

 

 



Podsumowanie

Autorka pisze ciekawie, jej styl może się podobać. Przemyślenia, własna (tak mniemam) koncepcja widzenia świata, marzenia, porównania itp. Podobał mi się fragment książki o naszych przyzwyczajeniach i oceniania świata z naszej perspektywy. Przykład wody z kranem dał mi trochę do myślenia (tym razem nie ironizuję). Pawlikowska ma prawo widzieć świat po swojemu, ja widzę go inaczej. W tym przypadku nie można powiedzieć czy ktoś ma rację czy nie - wszyscy mamy rację. Rację jeśli gdybamy, bo jeżeli swoje argumenty bazujemy na przykładzie wydarzeń historycznych, to nie powinno się ich naciągać.

Jeżeli gdzieś powyżej popełniłem błąd, to przepraszam. Nie mogę być pewien, że informacje które uzbierałem są niezawodne. Wszystko sprawdzałem jednak w kilku źródłach, w miarę wiarygodnych – strony uniwersyteckie „edu” i rządowe „gov”, oraz w 600- stronicowej szczegółowej książce o wczesnej historii Australii „The Fatal Shore” Roberta Hughes (którą pisał kilka lat, podając 60 stron samej bibliografii i przypisów). Pomocna okazała się również książka na którą powołała się autorka, "1788" Davida Hilla. Jeśli więc znajdziesz pomyłkę, napisz do mnie, podziel się źródłem jeśli możesz.

Przynajmniej dwa tygodnie spędzone nad tym reportażem poszerzyły moją wiedzę na temat Australii. Mam nadzieję, że też czegoś nowego się dowiedziałeś. Pozdrawiam.

 

powrót na początek strony