English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Podróż wspierana przez College z Sydney

Podróż Siłami Natury

Podsumowanie >> 1 etap 2 etap 3 etap 4 etap
5 etap 6 etap 7 etap 8 etap 9 etap
10 etap 11 etap 12 etap 13 etap 14 etap
15 etap 16 etap 17 etap 18 etap 19 etap

19 etap - Punta Gallinas

data startu aktywność kraj miejsce skąd - dokąd dni km km/ dzień komentarz
29.10.2013
rower
Wenezuela, Kolumbia
Ciudad Bolivar -Maicao
9
1303
144
07.11.2013
rower
Kolumbia
Maicao - St. Martin
1.5
105
70
organizacja marszu
08.11.2013
pieszo
Kolumbia
Półwysep La Guajira
St. Martin - Punta Gallinas
2.5
95
38
razem z Danielem
Całość
13
1503
115

Wenezuelą ludzie straszyli mnie już od ponad roku. Wydaje się to być uzasadnione, gdyż bezpieczeństwo wymyka się władzom spod kontroli. W dzień można się jeszcze poruszać, aczkolwiek trzeba uważać. Nocą natomiast w miastach lepiej na zewnątrz nie wychodzić. A trzeba mieć ze sobą sporo gotówki, gdyż kurs czarnorynkowy twardej waluty jest 6-8 krotnie wyższy od bankowego. Na szczęście hotele były tanie, a jak ich brakowało, to spałem pod opieką wojska lub policji.

Miałem też więcej szczęścia niż wiedzy z ostatnią techniczną przeszkodą na mojej trasie - most na Jeziorze Maracaibo. Pieszych na most nie puszczają, rowerzystów być może też nie. Łódka też raczej odpada, gdyż jezioro naszpikowane jest platformami wiertniczymi z pływającymi między nimi ogromnymi tankowcami zbierającymi ropę. Objechać jezioro dookoła to tygodniowa harówka.
Kiedy podjechałem pod most, szybko zrozumiałem, że mogą mnie nie wpuścić. Dlatego nie pytałem się o pozwolenie. Ruch puszczany jest na przemian - godzina w tą stronę, godzina w drugą. Skorzystałem więc z ogromnego zamieszania w momencie rozpoczęcia puszczania ruchu i ściąłem wjazd ślimaka (rampa na most) żwirową ścieżką, omijając w ten sposób bramkę z wojskiem. Trochę dalej, obok policji, przejechałem na pewniaka. Ktoś krzyczał, prawdopodobnie za mną. Nie odwracałem się, tylko przyspieszyłem.

Chwilę później podjechało do mnie trzech policjantów na motorach. Coś mówili, ale pośród huku samochodów i wiatru odpowiadałem, że nie rozumiem. I co mogli zrobić? Nie ma pobocza, za nami już setki pojazdów. Odjechali.
Za to mijające pojazdy otrąbiły mnie bez litości. Na szczęście były też pocieszające gesty. Nigdy wcześniej tak dużo osób mnie nie filmowało, zwalniali, otwierali okna i nagrywali. Wtedy już nie miałem wątpliwości, że rower nie jest tutaj codziennością.
Po 9 kilometrach dotarłem na drugi brzeg. Tam wojsko już na mnie czekało, a wraz z nimi grupa agresywnych ludzi. Ja zgrywałem niewinnego głupka i po serii pytań wstępnych zdezorientowany żołnierz wziął mnie na posterunek. Tam był zamęt, więc po kwadransie zwinąłem się. Ja to mam szczęście, udało się!

Wenezuela, a dokładniej mówiąc tutejsi ludzie, nie przypadli mi bardzo do gustu. Jak wszędzie spotkałem też fantastycznych ludzi, ale tych było tutaj zdecydowanie mniej niż we wcześniej odwiedzonych krajach. Na szczęście Matka Natura w końcu postanowiła mi pomóc, jakby chciała powiedzieć:
- "tyle razy zmieszałam cię z błotem, wiałam ci w twarz, moczyłam cię do suchej nitki, mroziłam cię do kości... jedź już chłopie do domu" - i wiała mi wiatrem cały czas w plecy.

Jechałem udając lokalnego, aby nie sprowokować napadu na pustych odcinkach drogowych. Rower miałem miejski, a z tyłu na bagażniku plecak włożony był do starego poszarpanego worka po ryżu. Problem polegał jednak na tym, iż w kraju gdzie litr benzyny kosztuje około $0.01, nikt na rowerze między miasteczkami nie jeździ. Także często tylko jak mnie zobaczono, krzyczano typu - "Witaj gringo". Wygląda więc na to, że mój plan nie działał. Przerażała jednak ogromna ilość przydrożnych krzyży, wysypiska śmieci wzdłuż drogi, rozkładające się rozjechane psy. Nie miałem powodu do przerw po drodze, zasuwałem więc jak robot.

Kolumbia. Szukam informacji o ostatnim odcinku do pokonania i największy problem - czy na Półwyspie La Guajira będzie woda? Oddaję rower jako prezent dla miejscowych w pierwszym napotkanym domu i czekam na Daniela, który skontaktował się ze mną przez internet kilka dni temu. Polak który od roku podróżuje z rodziną (w tym dwójka malutkich dzieci - to dopiero jest wyczyn!). Kiedy do mnie dojeżdża, ruszamy pieszo.

Początkowo wszystko jest w porządku - dobra droga, chatki, chmury. Drugiego dnia zaopatrujemy się z wodę z kałuży, bo nie wiadomo jak będzie dalej. Upał się wzmaga, idziemy na skróty ścieżkami pośród niesamowitych kaktusów. I wpakowaliśmy się w jakieś namorzyny - gęste gałęziaste drzewka wśród błotka po łydki. Była zabawa, ale progres powolny. Plusem natomiast okazało się napotkanie domków z możliwością uzupełnienia wody, a nawet natknęliśmy się na sklepik.

 

Ostatnia noc. Rozpalamy ognisko, gotujemy, potem kładę się na piasku i oglądam gwiazdy. Perfekcyjne warunki - lekki wiaterek, ciepło, brak owadów. Marzę, wspominam. Matka Natura zaplanowała jednak parę atrakcji na moje pożegnanie.
Wchodzę do namiotu. Zamki dawno się popsuły, ale skoro nie było insektów, to nie traciłem czasu na siłowe dopinanie. Błąd. Podjadam słodyczy, przerzucam się na bok i nagle jeden ze słodyczy przebiegł na drugą stronę namiotu. Latarka do ręki w celu lokalizacji dziwnych zachowań wewnątrz-namiotowych. Podnoszę różne rzeczy i znalazłem... skorpiona. Zaczęliśmy się bawić w kotka i myszkę. Zaczął biegać po namiocie jak wariat, a ja próbowałem zaprosić go na otwartą przestrzeń, abym mógł go łatwo zmiażdżyć butelką wody. Stawonóg był strasznie szybki. Po kilku akrobacjach w małym namiocie i śmiechu sytuacyjnego w końcu zadałem śmiertelny cios - dobrze, że to ja go wykonałem, a nie byłem poczęstowany trunkiem skorpionowej produkcji. Po tej oryginalnej akcji położyłem się spać. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy w środku nocy zaczął padać deszcz - na pustyni! Oczywiście nie przyszło mi do głowy okopać namiot, także po paru minutach leżałem w kałuży - podłoga namiotu pływała w wodzie.

 

Pobudka przed wschodem słońca, wymarsz na ostatni odcinek drogi. Nie mamy mapy, idziemy więc bezdrożami na azymut, najkrótszym możliwym odcinkiem lądowym. No i dostaliśmy za swoje - 9 kilometrów przed celem drogę przecięła nam morska zatoka. Nie było wyboru, trzeba było ją obejść. A ponieważ była to zatoka po odpływie, to znowu człapaliśmy w błocie. Po trzech godzinach mordęgi byliśmy jeszcze bardziej oddaleni od celu niż rankiem. Kiedy w końcu znaleźliśmy twardy grunt pod nogami, zaczęliśmy przyspieszać. GPS odmierzał dystans, w sercu zaczynała się mozaika uczuć. Zacząłem szybko iść niesiony adrenaliną, pomału dochodziło do mnie co się dzieje. Puściłem sobie ulubione utwory muzyczne, ogarniała mnie euforia.

Oglądając filmy niektórych podróżników kończących swoje projekty, często dziwiłem się, czemu oni płaczą. Byłem ciekaw, jak ja się zachowam, co będę czuł - radość czy smutek, euforia czy nostalgia, rzucę się do wody z okrzykiem zwycięstwa czy spokojnie podejdę ze łzami w oczach?

GPS wskazuje te magiczne miejsce, za kilkaset metrów osiągnę cel, mam ochotę biec. Z Grażynką u mojego boku wchodzę na plażę, wszystko zwalnia. Tak długo wyczekana chwila jest eksplozją emocji, przez głowę przechodzą różne myśli, wspomnienia, z jednej strony ile to kosztowało czasu, wysiłku, strachu i determinacji, a z drugiej strony natomiast, że wcale nie było aż tak trudno, kwestia motywacji, za mną bagaż doświadczeń, tyle wspaniałych chwil, widoków, przeżyć, kontaktów z miejscowymi.

Jeszcze parę kroków na północ i jestem w morzu. Dalej nie mogę już iść, osiągnąłem północny przylądek Ameryki Południowej - Punta Gallinas. I nagle ten fakt do mnie dotarł - uniosłem ręce w geście triumfu, wydałem z siebie zwierzęcy okrzyk. Usiadłem w wodzie, na chwilę się zadumałem. Byłem szczęśliwy, na łzy się nie zanosiło. Przecież właśnie osiągnąłem cel, zakończyłem swoją blisko 10-miesięczną podróż, spełniłem marzenie, którym żyłem od dziewięciu lat. A koniec jednego, oznacza początek drugiego, innego etapu w życiu. Poza tym każda podróż ma trzy etapy - przygotowanie, wykonanie oraz przeżywanie po jej zakończeniu. Wygląda więc na to, że będę żył z wyprawą Siłami Natury przez długi, długi czas.

 
Życie jest takie piękne.

Podsumowanie i podziękowania niedługo, w ostatniej relacji.

Ceny w dolarach australijskich, styczeń 2013 - 1 AUD = 3.20 zł
Kraj Dni Jedzenie Noclegi płatne (ilość) Zezwolenia
Wstępy
wynajęcie przewodnika Sprzęt
zakup, wynajęcie
Przesyłki sprzętu, innych *Transport Inne Całość
Wenezuela, Kolumbia 13 $172 (8) $62 $3 $0 $5 $0 $0 $9 $251

 

powrót na początek strony